Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

- Witajcie! Przedstawcie swoje życzenie. Bez obawy! Crean podniósł się, stanął przed swoją delegacją i zdziwiony skierował swoje słowa ponad dziećmi do Turanszaha. - Nasz kanclerz przysyła mnie - zaczął bez ogródek - aby wezwać was do oddania dzieci naszemu zakonowi, któremu zostały powierzone przez wyższą władzę. Tym razem Turanszah raczył sam dać odpowiedź. Wstał nawet w tym celu ze swego miejsca. - Po pierwsze, nawet budzący postrach zakon asasynów nie może tutaj nic żądać, jedynie prosić. Po drugie, jak może tego żądać, jeśli swój obowiązek troski o powierzone mu królewskie dzieci wyraźnie zaniedbał. I po trzecie, rozstrzygną o tym same królewskie dzieci. Je zapytajcie! Crean zachował zimną krew. Skierował wzrok na Rosza i Jezę. - Proszę, wróćcie! Dzieci wymieniły porozumiewawczy uśmiech, ustalając, kto powinien się odezwać. - W każdym miejscu - odpowiedziała Jeza cicho - pozostajemy tak długo, jak długo powinniśmy. Jesteśmy podróżnikami, i kto tak jak wy, Creanie, wie, co to jest Wielki Plan, musi również wiedzieć, dlaczego nie możemy już przebywać w Masnacie... - Co wcale nie znaczy - pospieszył Rosz z pocieszeniem - że nie wrócimy. Jednak na pewno nie teraz. - My was kochamy! - wybuchnął Crean. - Oddalibyśmy za was nasze życie... - Za to będziemy wam zawsze wdzięczni - powiedział Rosz - wiemy też, że kiedy znajdziemy się w potrzebie, możemy na was liczyć. Jednak my istniejemy dla wszystkich, nie możecie zawłaszczyć nas tylko dla siebie. - Prawdziwa miłość - dodała Jeza - służy, daje, oddaje się, nie pyta o warunki ani o zapłatę. Nikt nie może nas przy sobie zatrzymywać! Rosz był bliski łez, ponieważ widział, jak Crean cierpi, był także dumny z Jezy, z jej słów o miłości. - Pozdrówcie od nas czcigodnego pana Tarika - rzekł - i wszystkich w Masnacie, a szczególnie drogich starców w bibliotece! - Nie zapomnimy was. - Głos Jezy także się teraz łamał. - Myślimy o was i czujemy, jak wasze modlitwy towarzyszą nam i nas osłaniają, zwłaszcza jeśli się nas naraża na niebezpieczeństwo. - Pozostaniecie zawsze z nami! - zakończył Rosz. - W naszych sercach! Crean w milczeniu zgiął kolano. Dzieci okrążyły barierkę, podbiegły i uściskały go. Podniósł się, skłonił przed Turanszahem i opuścił salę sądową, reszta poselstwa poszła jego śladem. Jeza i Rosz popatrzyli za nimi, potem również skłonili się przed młodym sułtanem, który na stojąco śledził wzruszającą scenę. Odpowiedział na ich pokłon, składając dłonie, tak jak się nauczył od sufich w Dżazirze. Był szczęśliwy, bo dzieci dobrowolnie z nim pozostały. Był też dumny, bo zamierzył im oferować uciążliwe panowanie, a okazały się tego godne. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że wypowiedziana przez Creana formułka powitalna powinna właściwie brzmieć: "niech Allah obdarzy go długim życiem". - Poślijcie za nimi strażników i każcie zapytać, co wiedzą o moim ojcu! - polecił Abu Al-Amlakowi, który wspiął się na swoją składaną drabinę i przyglądał odjeżdżającym asasynom. Karzeł odwrócił się powoli. - Allah powołał go do siebie, dostojny sułtanie, niech Allah obdarzy cię długim życiem! Turanszah nie okazał zaskoczenia, nie poczuł także bólu. Allah tak postanowił, że do niego, Turanszaha, należy teraz decyzja. Postąpi w tej sytuacji, jak zechce. - Nadeszła także wiadomość od An-Nasira - dodał Abu Al-Amlak. - Potężny pan Homsu jest gotów wymienić swoich zakładników tylko za królewskie dzieci. - Może ich sobie zatrzymać! - powiedział Turanszah gniewnie, ale pierwszy szambelan ośmielił się sprzeciwić. - Jeśli Wasza Wysokość zamierza udać się do Kairu, aby wstąpić na tron swego pana ojca, wówczas byłoby rozsądniej mieć jako zakładnika i gwaranta waszej osobistej pomyślności syna mameluckiego emira Bajbarsa, dowódcy pałacowej gwardii. - Gdybym to uczynił, nie musiałbym już się troszczyć o moją przyszłość, Ojcze Olbrzyma - rzekł Turanszah. - Asasyni znieśli wprawdzie cierpliwie odmowę, ale jest to sprawa wyłącznie między nimi, królewskimi dziećmi i wyższymi władzami, które stoją za dziećmi. Gdybyśmy my, dwór w Damaszku, odesłali je do An-Nasira, cały zakon od Syrii aż po daleką Persję nie spocząłby, póki by nie uśmiercił winnych, niewiele znaczące figury jak ja, oraz wielce wpływowe figury jak wasza, Ojcze mózgu od siedmiu skorpionów. Turanszah poprosił Madulajn, żeby mu towarzyszyła. Poszli przez park. - Abu Al-Amlak miał jednak trochę racji - powiedziała Madulajn. - Powinniście się, panie, zabezpieczyć przez zakładników, jeśli już koniecznie chcecie się udać do Kairu... - Muszę, moja księżniczko, wróg stoi nad Nilem. - Wasz wróg siedzi w Kairze! Wydaje mi się, że od mameluków grozi wam większe niebezpieczeństwo niż od chrześcijan, dlatego... - Ani słowa więcej, księżniczko - przerwał jej Turanszah. - Dzieci pozostaną przy mnie i ja będę je ochraniał. - Ochrońcie raczej siebie! - rzuciła Madulajn gniewnie. - Dokąd właściwie idziemy? - Odprowadzam swoją ukochaną do jej pawilonu, w nadziei... - Nie róbcie sobie, panie, żadnej nadziei! - rzekła szorstko. - Nie mogę się oddać człowiekowi, który tak lekkomyślnie naraża życie na niebezpieczeństwo... - Co mogę uczynić, żeby mimo wszystko pozyskać waszą przychylność? - Każcie się przynajmniej ukoronować - odpowiedziała Madulajn - na koronowanej głowie nawet mamelucy nie położą tak szybko ręki, mój panie i władco! Zatrzymała się i chciała go delikatnie uścisnąć, gdy jej wzrok pobiegł w dal ponad jego ramieniem ku stajniom. - O Boże! - wykrzyknęła. Na szpicach żelaznych sztachet otaczającego stajnie płotu tkwiły, jedna przy drugiej, ludzkie głowy. Pełnili tam straż obaj Nubijczycy, którzy zwykle strzegli pawilonu. Madulajn odwróciła pobladłą twarz. Turanszah przywołał do siebie obu strażników. - Pierwszy szambelan - zawołali, rzucając się na ziemię przed młodym sułtanem - kazał poucinać głowy wszystkim, z których winy lwy chciały pożreć dzieci: mamelukom, strażnikom rewiru, stajennym. Turanszah nie powiedział nic. Pociągnął Madulajn za rękę z powrotem do pałacu. - Masz rację jak zawsze, księżniczko. Każę się najpierw koronować, później zatroszczę się o porządek. Dzieci są jeszcze za młode, za dobre dla tego świata. Wypędzę wroga z kraju, a potem wycofamy się oboje, moja piękna i mądra księżniczko! - Tego karła przepędziłabym najpierw do diabła - oznajmiła Madulajn, zamiast zareagować czułym gestem na miłosne wyznanie młodego sułtana. - Na takie odejście Abu Al-Amlak nie zasłużył, nie chcę też szajtanowi* wyrządzić nic złego