Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Studenci byli inteligentni i bardziej dojrzali niż normalni nowicjusze na
uniwersytecie, ponieważ byli to przeważnie urzędnicy policyjni lub
administracyjni, a nawet sądowi, co zresztą zupełnie nie tłumiło ich ży-
wego humoru. W sumie tworzyli tak cudowną grupę młodych ludzi, jakiej
jeszcze dotychczas nie spotkałem. Tym niemniej moje nadzieje, że będą
szczególnie zainteresowani przeszłością swoich współplemieńców,
okazały się płonne.
— Tak, stara sztuka nie powinna iść w zapomnienie, ale niech ją
utrwalają inni; my nie mamy na to czasu, bo jest zbyt dużo rzeczy u nas,
które trzeba zmienić — powiedział jeden z nich, wyrażając pogląd całej
grupy.
Jedynym wyjątkiem był Joseph Tonnaku, pochodzący z dużej wyspy
Bougainville, leżącej na północny zachód od Wysp Salomona.
— Dawno temu moje plemię przybyło z południa (Salomonów), ażeby
się osiedlić na wyspie Rendova — opowiadał mi. — Widzieli oni, że
„gołębie" wylatywały rano z Rendovy na zachodnio-północny zachód i
wracały następnego dnia, stąd też wiedzieli, że musi się tam znajdować
jakiś ląd. Wreszcie wybrali się na swoich kanu,
płynąc w ciągu dnia w kierunku lotu gołębi, a w nocy utrzymując
odpowiedni kąt w stosunku do małej gwiazdy, która przechodzi nad
Bougainville. Fale z północy i fala z południa tworzą na morzu korytarz o
długości 130 mil, prowadzący do wyspy Treasury (Wyspa Skarbów), na
którą leciały gołębie. Moi przodkowie żyli na niej przez długi czas, a
potem niektórzy z nich podążyli dalej za gwiazdą, przechodzącą nad
Bougainville, i osiedlili się tam, ale zawsze utrzymywali łączność z
wyspami swoich przodków.
Na moje pytanie Joseph Tonnaku odpowiedział, że on sam przepłynął
łodzią część korytarza pomiędzy falami, ale tylko na długości około 70 mil
— od Bougainville do wyspy Choiseul. Zawstydzony swą długą
wypowiedzią usiadł wreszcie z powrotem na swoim miejscu.
Jeszcze jedno spotkanie przekonało mnie, że mozaika fragmentów
dawnego systemu nawigacyjnego, obejmującego Pacyfik, rozrzucona jest
pomiędzy wyspami i czeka tylko, aby ją podjąć i poskładać w całość. Jeśli
jednak nie .zrobi się tego szybko — zostaną one na zawsze zagubione.
Francuski botanik, Jacques Barrau, który przejeżdżał przez Port Moresby
w czasie naszego pobytu, powiedział mi, że na Karolinach ciągle jeszcze
odbywają się handlowe rejsy łodziami bez żadnych przyrządów nawi-
gacyjnych.
Muszę powrócić pewnego dnia na Pacyfik, aby podjąć w poważny
sposób te poszukiwania — postanowiłem, ale jak to urzeczywistnić?
Rozmawiałem o tym z Ronem Crocombe'em, nie tyle oczekując jakiejś
rady, ile po to, by 'poskarżyć się na los, który uniemożliwia realizacje
takich projektów, ale on przeciął szybko moje żale nad sobą:
— Dlaczego nie zwrócić się do Państwowego Uniwersytetu
Australijskiego z prośbą o subwencję na takie badania? — poradził mi.
Z początku miałem wiele wątpliwości. Jeśliby moje podanie zostało
przypadkowo załatwione pozytywnie, Fiona stanęłaby przed perspektywą
konieczności dalszego podróżowania, a byłem zupełnie pewny, że w
chwili, kiedy dopłyniemy wreszcie do Anglii, będzie miała życia na morzu
powyżej uszu. Wyrazem mojego egoizmu jest to, że ją jednak zapytałem o
zdanie, a o jej bezmiernej lojalności
świadczy jej zgoda (pomimo choroby), abym złożył podanie! Dzięki
radom Rona zredagowałem podanie w sposób przyjęty w świecie
akademickim i złożyłem je przed opuszczeniem Port Moresby. Ani on, ani
ja nie mieliśmy zresztą dużych nadziei na pozytywną odpowiedź.
Kabina na „Rehu Moanie" była po południu tak duszna, że Fiona wolała
przerywać swój odpoczynek i płynąć ze mną pontonem na chłodną werandę
jachtklubu, podczas gdy Priscilla wielkodusznie rozładowywała część
energii dzieci, spacerując z nimi po stromych uliczkach Port Moresby pod
palącymi promieniami słońca.
Wyścigi łodzi żaglowych są tu sportem bardzo rozpowszechnionym, ale
dwójka członków klubu jachtowego w Port Moresby dostąpiła zaszczytu
figurowania na tytułowych stronach prasy lokalnej nawet pomimo
przegranej. Przyczyną ich porażki była niesportowa ośmiornica, która
oplotła ich łódź ramionami w ten sposób, że objęła nad-burcie,
unieruchomiła rumpel steru i sprawiła poważny kłopot sternikowi i załodze,
zanim udało im się łódź oswobodzić. Naoczni świadkowie opowiadali nam,
jak oswobodzona łódź, nie wykazując już dalszego zainteresowania
regatami, przypłynęła prosto do pomostu klubowego, na którym
wyhamowała z rozpryskującym się mieczem i sterem, po czym wyszło z
niej dwóch panów o szklanym spojrzeniu, którzy pomaszerowali po
schodkach wprost do domku klubowego. Nie odezwali się ani słowem,
zanim każdy z nich nie łyknął półtorej kwarty.
Dzięki protekcji jednego z pracowników radiostacji wziąłem udział w
regatach w osadzie odległej o dziesięć mil od Port Moresby, co prawda nie
na łodzi żaglowej, lecz na dziewięciometrowym kanu z bocznymi
pływakami, i nie pojawiła się żadna ośmiornica, która mogłaby być
usprawiedliwieniem dla naszej porażki