Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Najczęściej rozwijałem dywanik w rogu podwórza za domem. Był to wydzielony zakątek w cieniu drzewa koralowego, zaraz przy murze, po którym pięła się bugenwilla. Wzdłuż muru stały w szeregu doniczki z poinsecjami. Bugenwilla pięła się też po pniu drzewa. Jej fioletowe przylistki pięknie kontrastowały z czerwonymi kwiatami drzewa koralowego. Kiedy drzewo zakwitało, zaczynał się prawdziwy nalot wron, szpaków azjatyckich, drozdów, pasterzy różowych, cukrzyków i papużek. Mur ciągnął się ukośnie po mojej prawej ręce. Przede mną i po lewej stronie, za cieniem drzewa pocętkowanym plamkami światła rozciągała się otwarta przestrzeń skąpanego w słońcu podwórza. Wygląd tego zakątka ulegał oczywiście zmianom, w zależności od pogody, pory dnia i roku. Mimo to obraz, który przechowuję w pamięci, jest bardzo wyraźny, tak jakby nic się tam nigdy nie zmieniało. Podczas modlitwy zwracałem się twarzą w stronę Mekki, w czym pomagała mi nakreślona na bladożółtej ziemi linia, wskazując mi kierunek, którego się skrupulatnie trzymałem.
Czasami po zakończeniu modłów odwracałem się i wtedy udawało mi się pochwycić kątem oka widok obserwujących mnie ojca, matki lub Raviego. Podglądali mnie tak, dopóki nie przywykli do moich religijnych praktyk.
Mój chrzest był średnio udaną imprezą. Matka zachowywała się bez zarzutu, ojciec patrzył przed siebie z kamienną twarzą, a Ravi był litościwie nieobecny, bo miał akurat mecz krykieta, co zresztą nie powstrzymało go od obszernego komentowania całego wydarzenia. Woda ściekała mi po twarzy i szyi i choć było jej tyle, co kot napłakał, poczułem się odświeżony jak po monsunowej ulewie.
ROZDZIAŁ 29
Dlaczego ludzie się przemieszczają? Co sprawia, że odcinają się od korzeni i zostawiają wszystko, co znajome, dla wielkiej niewiadomej za horyzontem? Po co wspinają się na ten Mount Everest formalności, których załatwianie sprawia, że człowiek czuje się jak żebrak? Po co wchodzą do tej obcej dżungli, gdzie wszystko jest nowe, dziwne i trudne?
Odpowiedź brzmi na całym świecie tak samo: ludzie przemieszczają się w nadziei na lepsze życie.
Połowa lat siedemdziesiątych była w Indiach czasem niespokojnym. Domyślałem się tego, widząc, jak pogłębiały się bruzdy na czole ojca, kiedy czytał gazety. Wyciągałem też wnioski z podsłuchanych strzępów jego rozmów z matką, Mamajim i innymi. Rozumiałem nawet z grubsza, o czym mówią, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Orangutany przepadały za czapati tak samo jak zawsze, inne małpy również nie nasłuchiwały wieści z Delhi, nosorożce i kozy nadal żyły w zgodzie i harmonii, ptaki ćwierkały, chmury przynosiły deszcz, słońce paliło, ziemia dyszała, Bóg istniał — w moim świecie nie było poruszenia ani popłochu.
Spełniły się najgorsze obawy ojca dotyczące pani Gandhi. W lutym 1976 roku upadł tamilski rząd, zdelegalizowany przez Delhi. Ów rząd był jednym z najostrzejszych krytyków polityki pani premier. Przejęcie władzy przebiegło gładko — wicepremier Karunanidhi zniknął, składając „rezygnację” czy też lądując w areszcie domowym. Nawiasem mówiąc, jakie znaczenie miał upadek lokalnego gabinetu, kiedy od ośmiu miesięcy w całym kraju nie obowiązywała konstytucja? Ale dla ojca było to ukoronowanie dyktatorskich zapędów pani Gandhi i całego procesu zniewolenia narodu. Nasz wielbłąd w zoo zniósł to wprawdzie ze stoickim spokojem, ale ojcu owo przysłowiowe źdźbło słomy przetrąciło kark.
— Niedługo przyjdzie do naszego ogrodu i powie, że ma przepełnione więzienia i potrzebuje więcej przestrzeni — wołał. — I zapyta, czy nie moglibyśmy umieścić Desaiego w klatce z lwami.
Morarji Desai był politykiem opozycji. Nie żywił przyjaznych uczuć dla pani Gandhi. Smuciło mnie bezustanne zamartwianie się ojca sytuacją. Dla mnie pani Gandhi mogłaby nawet zbombardować zoo, gdyby tylko poprawiło mu to humor. Nie chciałem, żeby się tak gryzł. Synowi trudno znieść widok zniechęconego i przygnębionego ojca.
Ale on martwił się nieustannie. Każdy interes wiąże się z ryzykiem, lecz żaden nie tak bardzo, jak tak zwany mały biznes, w którym stawką bywa ostatnia koszula na grzbiecie. Ogród zoologiczny to instytucja kulturalna. Podobnie jak biblioteka publiczna, jak muzeum służy upowszechnianiu wiedzy. I wobec tego jest przedsiębiorstwem nieprzynoszącym większych profitów — bo ku wielkiemu żalowi mojego ojca Większe Dobro i Większy Profit nie są celami zbieżnymi.
Prawda była więc taka, że nie należeliśmy do ludzi zamożnych, a już na pewno nie według kanadyjskich standardów. Byliśmy biedną rodziną, która, tak się złożyło, posiadała mnóstwo zwierząt, choć nie mogła im (podobnie zresztą jak sobie) zapewnić dachu nad głową. Życie w zoo, tak jak życie jego mieszkańców na łonie natury, jest najeżone niebezpieczeństwami. Przedsiębiorstwo nie jest ani tak potężne, żeby móc nie liczyć się z prawem, ani tak małe, aby funkcjonować na jego marginesie. Żeby prosperować, ogród zoologiczny potrzebuje parlamentarnego systemu, demokratycznych wyborów, wolności słowa, wolności prasy, swobody zrzeszania się, rządów prawa i wszystkiego tego, co zapisano w indyjskiej konstytucji. Inaczej niemożliwe byłoby zaspokojenie potrzeb zwierząt. Zła polityka, zwłaszcza prowadzona przez dłuższy czas, źle wpływa na biznes