Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
W spękaniach betonowych postaci zgrupowanych
wokół nieczynnej fontanny zieleniły się glony i trawa. Za fontanną wi-
dać było ulicę wybiegającą z placu ku szczytowi wzniesienia górującego
nad Harltonem. Po obu jej stronach, pomiędzy chodnikami a pustą je-
zdnią, ciągnęły się zarośla zdziczałych róż o drobnych kwiatach i jas-
nozielonych liściach — raj dla ptaków bezpiecznych w kolczastej kry-
jówce.
Nawet nie szukałem tablic, aby się upewnić, że gdzieś tam, przy
końcu alei, był cel wyznaczony przez człowieka z bramy. Na jego wspo-
mnienie zatrzymałem się w cieniu jednego z trzech filarów wspierają-
cych potężny balkon, ozdobiony wykruszonymi sztukateriami i przygła-
dziłem dłonią włosy z tyłu głowy — dysk tkwił we wgłębieniu u nasady
czaszki.
Z bocznej ulicy wyłonił się połyskujący furgon i bezszelestnie sunął
środkiem jezdni w stronę placu z fontanną. Poprzez lustrzane płaszczy-
¦zny szyb nie widać było nawet konturów siedzących w nim ludzi, lecz
każdy wiedział, że są tam i uważnie patrzą na mijanych przechodniów,
ci zaś odruchowo przyśpieszali kroku, a ich twarze przybierały wyraz
obojętności, by zamaskować napięcie.
Ja również bezwiednie przyjąłem rytm wszystkich i zaczęło mi się
wydawać, jakbym został porwany przez wezbraną rzekę bez możliwości
zrobienia czegokolwiek wbrew jej potędze. Dopiero kiedy wóz zniknął
wśród nadrzecznych drzew, przyszło odprężenie, a ludzie wrócili do
przerwanych rozmów i swobodnego kroku.
Za rogiem najbliższej ulicy natknąłem się na czynny sklep. Przez
nie domytą szybę wystawy widać było tęgiego mężczyznę o grubym karku
i szerokiej czerwonej twarzy, przekładającego towar z wielkiego pudła do
koszyków ustawionych na kontuarze. Wszedłem do środka i stanąłem na
końcu kolejki złożonej z kilku osób wpatrzonych w koszyki wypełnione
drobnym pieczywem. Ludzie trzymali w rękach okrągłe plastykowe żeto-
ny przypominające mi coś, co musiałem już kiedyś widzieć, czym z pew-
nością posługiwałem się, zanim...
Grubas otrzepał ręce, strącił pudło na podłogę i zaczął wydawać towar
— za każdy żeton trzy sztuki. Wyszedłem odprowadzany jego bacznym
spojrzeniem aż na drugą stronę uliczki.
Zarośla zdziczałych róż ustąpiły miejsca zaniedbanym trawnikom,
a te z kolei przeszły w pasma spękanej ziemi pokrytej liszajami gruzu
i chwastów. Z obu stron ulicy pojawiły się puste place po wyburzonych
dawno domach, resztki ozdobnych ogrodzeń na podmurówkach z kamie-
nia i samotne drzewa pośród stert śmieci. Dalej, na tle zalesionego wzgó-
rza, tkwiły dwa jednakowe prostopadłościany budynków Instytutu Kształ-
towania. Wyglądały dokładnie tak, jak je sobie wyobrażałem: szare pu-
dełka od zapałek powiększone tysiąckroć, upstrzone monotonnym ryt-
mem pięter i okien, ślepe ściany zwrócone ku miastu, naznaczone owalny-
mi dekoracjami od ziemi po dach. Dopiero kiedy podszedłem bliżej, sko-
jarzyłem je z emblematami na ubraniach dzieci i ich opiekunki. Były do-
kładnie takie same, jeśli nie brać pod uwagę barw spłowiałych od deszczu
i słońca. Z bliska zatraciły się w szarości ścian i w płatach odpadającego
tynku.
Długo czekałem przed wejściem na ogrodzony teren instytutu, zanim
zjawiła się kulawa dozorczyni i wpuściła mnie do środka. Okazało się, że
oprócz chromej nogi jest także głucha i muszę sam poszukać kogoś, kto
będzie zorientowany w mojej sprawie.
Wąskim chodnikiem o wykruszonych płytach dotarłem do bramy
pierwszego budynku, lecz ta była zamknięta z zewnątrz na wielką za-
rdzewiałą kłódkę. Z bliska odkryłem, że ten olbrzymi prostopadłościan
jest nie zamieszkany od dawna, albo w ogóle nigdy nie był zasiedlony.
Szyby okien pokrywała gruba warstwa brudu, pod ścianami walały się
sterty gruzu i śmieci, ogrodowe ławki zaś straszyły połamanymi oparciami
i złuszczonym lakierem.
Wokół drugiego budynku panował względny porządek. Nad wejściem
przykuwała wzrok biała, marmurowa tablica z napisem: INSTYTUT
KSZTAŁTOWANIA W HARLTONIE, wykutym ozdobnymi li-
terami, noszącymi ślady złocenia. Mimo ciszy panującej wewnątrz czułem
obecność wielkiej liczby ludzi, a przecież nie spotkałem tu jeszcze nikogo.
— Czego tam? — zaskoczył mnie głos za plecami