Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Jakkolwiek brzmi to wiarygodnie dla wielu, krytyka nie obróci się przeciwko tej wszechogarniającej miłości, ale przeciw temu, że tak nieustannie o niej zapewnia. Przed odlotem do Polski w 1979 roku Jan Paweł II powiedział, że teraz "opuszcza ukochane Włochy, by odwiedzić ukochaną Polskę". Powtórzył więc dwa razy w jednym zdaniu przymiotnik, którym już raz po raz określał wszelkie możliwe kraje. Do tego doszło, że Wojtyła jakby nie może zrezygnować z tego wyrażania swej afirmacji, bo gdyby jeden raz takiej wzmianki zabrakło, wyglądałoby to jak oświadczenie, że przestał już kochać.
To samo dotyczy bardzo wymownego w istocie swej gestu, w jakim Jan Paweł II po zejściu na lotnisko całuje ziemię kraju, do którego przybywa. Jesienią 1994 roku powtórzyło się to w Chorwacji. Ponieważ jednak Wojtyła po operacji biodra ma trudności w chodzeniu, kazał sobie ziemię chorwacką podać do ucałowania na półmisku. No i dobrze. Mniej stosowny natomiast był niczym nie usprawiedliwiony gest podnoszących mu to naczynie. Uklękli oni przed Papieżem na ziemi. W gruncie rzeczy można by sądzić, że po tylu stuleciach całowania w stopę i klękania, jakie nieludzki protokół narzucał ludziom zbliżającym się do namiestnika Chrystusa, warto wprowadzić nieco człowieczeństwa tam, gdzie w kółko prawi się o ludzkiej godności... Z tego punktu widzenia ów gest padania na kolana mocniej podziałał niż gest całowania ziemi. Na niekorzyść Papieża.
On zaś w 1980 roku w Brazylii powiedział o swym nawyku: "Stało się to nie bez wielkiego i głębokiego wzruszenia, gdy poprzednio ucałowałem dobrą i szlachetną ziemię brazylijską. Ten gest, powtórzony już trzynaście razy - tyle krajów miałem dotąd szczęście odwiedzić jako papież - wykonałem tak ciepło i spontanicznie, jakbym robił to po raz pierwszy, więc z poruszeniem ducha, jakie czuje się za pierwszym razem." O spontaniczności gestu po setnym powtórzeniu już nie ma co gadać, tym bardziej zaś o spontaniczności tekstu, jaki wygłosił. Stanowi on przykład tej kurialnej mowy przesadnego gestu, który Jan Paweł II też wyraźnie przekłada nad inne.
Także i redundancja mowy, której środki nie przekazują słuchaczowi żadnych dodatkowych informacji, a tylko potwierdzają te, które już wygłoszono, da się wykazać na cytowanym przykładzie. Tak nieduży tekst już mieści w sobie aż dwa wspomagające się zdwojenia. Wzruszenie, o którym Papież zapewnia, jest "wielkie i głębokie", a ziemia brazylijska, której ono dotyczy, jest "dobra i szlachetna".
Takie niedociągnięcia, kryjące za pompatyczną fasadą wewnętrzną niepewność, powtarzają się raz po raz w wypowiedziach Wojtyły. Mówi się jednym tchem o miłości i oddaniu, ofierze i rezygnacji, o wzniosłości i wysokości, zalążku i początku, łatwości i wygodzie... i tak dalej. Rzucają się w oczy zbędne, albo nawet fałszywe przymiotniki, to niejasno pomyślane, to znów przesadne, tkliwe, nieprawdziwe czy po prostu bezmyślnie użyte: choćby Brazylia jest w tym samym zdaniu "ukochana, olbrzymia i przepiękna", rzeczywistość wiary okazuje się "cudowna, zaskakująca i pocieszająca", wiara Polaków to "żywa, pulsująca rzeczywistość", oni sami zaś stanowią gromadę przepełnioną "falującym, spokojnym, rozmodlonym wyczekiwaniem".
Czyżby w tym wielosłowiu przejawiało się odkrycie Wojtyły, że ostatnio "wartość języka metaforycznego i symbolicznego" (PPN 45) doczekała się znów uznania?
Podobnie naciągnięte wydają się liczne superlatywy, rozsiane po wypowiedziach Wojtyły. Zaliczają się one widać do repertuaru niepewności. Na kilku stronach z paroma wystąpieniami w Brazylii z lipca 1980 roku rzucają się w oczy kolejno: "najskrajniejsza wrażliwość" na świadczone mu zaszczyty, zobowiązanie Kościoła do "nieustannego" głoszenia młodym posłannictwa "najpełniejszego" wyzwolenia, i to w "absolutnej" wierności Ewangelii, "przeogromna" miłość Papieża do młodzieży, której "przenigdy nie zapomni" i do której "największą tęsknotę" zabierze ze sobą do Watykanu, jak również opis święceń kapłańskich jako "najpiękniejszej" karty w dziejach istnienia i "najwyższego" momentu w korzystaniu z wolności.
Deklaracje najwyższej, najpiękniejszej i największej całkowitości przeciążają słuchacza i odbierają mu chęć dalszego słuchania. Nikt nie mógłby żyć bez ustanku tylko najwyższymi osiągnięciami, wysłuchując najdobitniejszych, jak to możliwe, wezwań do bezgranicznie najświetniejszego żywota. Jan Paweł II źle się przysługuje sobie i swemu urzędowi, kiedy używa tak mocnych stów jak "preferencyjny wybór", co znaczy dwa razy to samo, albo nie może się powstrzymać od określeń w rodzaju "czcigodni ojcowie" (o biskupach), dla dzisiejszego człowieka już najzupełniej pustych.
To samo dotyczy nic nie znaczących ozdobników. O Brazylii powiedział, że jest to "kraj narodzony w cieniu krzyża" i obecnie "rozgorzały w tysiącu mniej czy bardziej dopuszczalnych rodzajów namiętności", nie mówiąc o tym nic konkretnego.
Dla teologów zdanie, że "Chrystus nosi w sobie cały wewnętrzny świat Bóstwa, całą Tajemnicę Trynitarną, a zarazem tajemnicę życia w czasie i nieśmiertelności" (PPN 50 i nast.), może nie brzmi nazbyt tajemniczo, ale nie wyobrażam sobie, ażeby ten najnowszy światowy bestseller miał się zwracać wyłącznie do teologów.
Jeśli chodzi o język religijny, nie można oczywiście pomijać elementarnych wartości uczuciowych, właściwych każdej religii. Jest także zrozumiałe, kiedy Papież w swym kraju mówi o tym, że "odwiedziny papieża w Polsce to wydarzenie bez precedensu nie tylko w tym stuleciu, ale i w całym tysiącleciu chrześcijaństwa polskiego" i to "tym bardziej, że są to odwiedziny papieża Polaka, który ma święte prawo podzielać uczucia swego narodu".
Bynajmniej też nie oczekujemy wygłaszania wyłącznie suchych prawd. A szczególnie w tych krajach, których ludność uchodzi za wrażliwą na uczuciowe podejście