Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

Odciągnął spust i nacisnął znowu. Sięgnął pod podstawę statywu i odkręcił aparat, aby zastąpić go tym, który mu podała. Kiedy przymocowywał ten nowy, odwrócił głowę w jej stronę i uśmiechnął się. - Dzięki, jesteś pierwszej klasy asystentką. - Odrobinę poczerwieniała. Boże, co to było, co w nim siedziało! Był jak stworzenie z gwiazd, które przyleciało na ogonie komety, żeby wylądować na końcu ścieżki prowadzącej do jej domu. Dlaczego po prostu nie odpowiedziałam „dziękuję”, zastanawiała się teraz. Czuję się przy nim jakaś nieporadna, chociaż nie ma to żadnego związku z tym, co on robi. To moja wina, nie jego. Po prostu nie przywykłam przebywać z ludźmi, których umysły pracują tak szybko. Przedostał się przez strumień na drugą stronę, a potem wdrapał na drugi brzeg. Ona przeszła mostem i stanęła za nim, ciągle z niebieskim plecakiem w ręce. Czuła się szczęśliwa, dziwnie szczęśliwa. Sposób, w jaki pracował, wyzwalał jakąś energię, odczuwalną siłę. On nie dostosowywał się do natury, ale zmieniał ją delikatnie, urabiał ją do swojej wizji. Miała pasować do obrazu, jaki zawładnął jego umysłem. Narzucał swoją wolę, walcząc ze zmieniającym się światłem za pomocą różnych obiektywów, filmów i od czasu do czasu filtrów. I nie była to tylko defensywa, wyraźnie górował dzięki swym umiejętnościom i inteligencji. Farmerzy też wygrywają z ziemią, używając chemii i traktorów. Ale Robert Kincaid tak delikatnie zmieniał naturę, że gdy odchodził, wszystko zostawało takie samo, jakie było przedtem. Patrzyła na dżinsy, pod którymi grały naprężone mięśnie, kiedy przyklękał. Na wypłowiałą, płócienną koszulę przyklejoną do pleców i siwe włosy spadające na jej kołnierz. Na to, jak przysiadał, gdy stawiał sprzęt - i po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna zrobiło jej się gorąco od samego patrzenia na mężczyznę. Podniosła wzrok na wieczorne niebo i odetchnęła głęboko, przysłuchując się cichym przekleństwom, którymi obrzucał jakiś utrapiony filtr nie dający się odkręcić od obiektywu. Z powrotem przeszedł przez strumień w swych gumowych butach. Franceska znikła pod zadaszeniem mostu i kiedy wyszła po drugiej stronie, Robert już tam stał, mierząc do niej z aparatu. Nacisnął, szczęknęła migawka, a potem - gdy szła ku niemu mostem - nacisnął spust jeszcze raz i jeszcze raz. Uśmiechem starała się pokryć zawstydzenie. - Nie martw się. - Odpowiedział jej uśmiechem. - Nie wykorzystam tego nigdzie bez twojego pozwolenia. Tutaj już skończyłem. Pojadę chyba na chwilę do motelu i opłuczę się trochę przed wizytą u ciebie. - Jak chcesz. Chociaż u mnie też znalazłby się ręcznik, prysznic i pompa, czy co tam jest ci potrzebne - powiedziała cicho, poważnie. - Dobrze. Jedź przodem. Załaduję sprzęt do Harry’ego - tak nazywam samochód - i zaraz się zjawię. Wycofała forda Richarda spod kępy drzew na główną drogę, skręciła w prawo i pojechała ku Winterset, a potem skrótem na południowy zachód do domu. Poprzez gęsty kurz nie mogła zobaczyć, czy ktoś za nią jedzie, chociaż raz, kiedy brała zakręt, wydawało jej się, że dostrzega dobrą milę za sobą światła furgonetki Roberta - którą nazywał Harrym - skaczącej po wybojach. To musiał być on, ponieważ jak tylko wjechała na podwórko, usłyszała jego samochód. Jack szczeknął na powitanie, ale już po chwili leżał na werandzie, jakby pomrukując do siebie: Ten sam facet co wczoraj, wydaje się w porządku. Kincaid zatrzymał się na chwilę, aby porozmawiać z psem. Franceska stanęła w drzwiach na werandę. - Prysznic? - Byłoby wspaniale. Zaprowadziła go do łazienki na górę. Zmusiła Richarda, żeby ją zbudował, kiedy dzieci podrosły. To było jedno z niewielu żądań, z których nie ustąpiła. Lubiła długie gorące kąpiele wieczorami i nie miała zamiaru pozwolić nastolatkom przeszkadzać sobie w takich chwilach prywatności. Richard używał drugiej łazienki. Przyznawał, że czuje się nieswojo wśród damskich drobiazgów. - Za dużo tego. - To były jego słowa. Do łazienki można się było dostać tylko przez sypialnię. Otworzyła drzwi i wyjęła z szafki pod umywalką cały stos ręczników. - Wybierz sobie, które tylko zechcesz - uśmiechnęła się, zagryzając lekko dolną wargę. - Czy mógłbym wziąć trochę szamponu? Zostawiłem swój w hotelu. - Oczywiście. Bierz, który ci najbardziej odpowiada. - Pokazała trzy butelki na brzegu wanny, wszystkie napoczęte. - Dzięki. - Rozłożył świeże ubranie na łóżku. Franceska zauważyła szorty khaki, białą koszulę i sandały. Nikt z miejscowych nie nosił nigdy sandałów. Niektórzy mężczyźni zaczęli wkładać krótkie spodnie na wypady do klubu golfowego, ale nie farmerzy. Jednak sandałów nie zakładał nikt i nigdy. Zeszła na dół i usłyszała szum wody z prysznica. Teraz jest nagi, pomyślała i poczuła dziwną sensację w podbrzuszu. Wcześniej tego dnia, tuż po jego telefonie, pojechała aż do odległego o czterdzieści mil Des Moines, do sklepu z alkoholem. Nie znała się na trunkach, więc zapytała sprzedawcę o dobre wino. Wiedział niewiele więcej od niej, to znaczy tyle, co nic. Przenosiła wzrok od jednej nalepki na drugą i nagle natrafiła na nazwę „Valpolicella”. Przypomniała ją sobie z bardzo dawnych czasów. Wytrawne, włoskie czerwone wino. Kupiła dwie butelki i jeszcze jedną brandy. Czuła się jak osoba światowa, co było podniecające. Następnie poszła do centrum w poszukiwaniu nowej letniej sukienki. Znalazła jedną, bladoróżową, z ramiączkami. Miała dekolt z tyłu i jeszcze większy z przodu, dość odważnie odsłaniający biust, a talię ściągniętą wąską szarfą. Do tego dokupiła białe sandałki z misternej plecionki, na płaskim obcasie. Bardzo drogie. Po południu przygotowała nadziewaną paprykę; do farszu dała brązowy ryż, ser, posiekaną pietruszkę i przecier pomidorowy. Na drugie danie miała być sałatka ze szpinaku, do niej pieczywo pełnoziarniste i wreszcie suflet jabłkowy na deser. Wszystko, poza sufletem, powędrowało do lodówki. Pośpiesznie skróciła sukienkę, żeby nie zakrywała kolan. Jakiś czas temu przeczytała w „Rejestrze”, piśmie wydawanym w Des Moines, że taka właśnie długość obowiązywała w tym sezonie. Zawsze traktowała modę i wszystko z nią związane jako coś w rodzaju dziwactwa, śmieszyło ją, że ludzie niby stado owiec podążają za paroma europejskimi projektantami. Ale w takiej długości było jej dobrze