Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Gdy wiatr cichł i tylko fale waliły o kamienie, od strony zamku słychać było śpiew, niski, głuchy, groźny. Stanąwszy pod bramą mógł nawet rozróżnić słowa:
...Bo Bóg to Bóg wielki,
wielki Król nad wszystkimi bogami.
Bo w jego ręku są wszystkie krańce ziemi,
Jego są szczyty gór.
Jego jest morze, które stworzył,
i ląd uczyniły Jego ręce...
Otworzono mu szybko; strażnicy widać nie spali. Dziedziniec zresztą pełen był osiodłanych koni, okrytych barwnymi kapami spadającymi aż do ziemi. Pachołcy oprowadzali je wkoło. Rycerz w białym płaszczu z czerwonym krzyżem na piersi zbliżył się, by powitać Hettuma.
— Laudetur Jesus Christus. Witajcie, tagawor... Przybyliście do Acre? Cóż za nieoczekiwana wizyta. Wszyscy baronowie są teraz u nas i słuchają opowieści seniora Sydonu.
Dwóch czarno ubranych pachołków przytrzymało konia. z otwartych drzwi kaplicy płynął ciągle śpiew, zlewając się w jedno z hukiem morza, które targało §się za grubymi murami. Pieśń rozbrzmiewała równo, bez pośpiechu, jak hymn śpiewany przed bitwą. Oprowadzane konie parskały; ich kopyta uderzały miękko o ziemię, czasami trzaskały o kamień. Hettum wyjął stopę ze strzemienia i uścisnął dłoń rycerza de Ryet.
— Przybyłem właśnie do jego dostojności arcybiskupa, gdy opowiedziano mi wieść niewiarogodną, którą miał przywieźć mój zięć.
— Zaraz usłyszycie o wszystkim z jego ust, tagawor. — Ryet zawołał pachołka i kazał mu pobiec przodem, by zawiadomić wielkiego mistrza o przybyciu Hettuma. Drugi pachołek z pochodnią w ręku prowadził ich kamiennymi korytarzami i krętymi schodami. Groźne i tajemnicze mury, rozjaśnione światłem, zdawały się usuwać. Stąpania i głosy rozlegały się pośród nich echem, a potem nagle cichły jakby przygniecione dłonią. W pewnej chwili gdzieś z samej głębi zamczyska doleciał rozpaczliwy, pełen przerażenia głos ludzki i zaraz zamarł. Ale rycerz de Ryet nawet nie drgnął, szedł obok Hettuma pobrzękując ostrogami, pełen surowej grzeczności.
Masywne, nabijane gwoździami drzwi uchyliły się przed nim i Hettum usłyszał głos, który zapowiadał:
— Jego dostojność król Armenii i Cylicji.
Izba była wielka. Na środku stał stół zastawiony dzbanami i kubkami. Kagańce na długich drągach paliły się wzdłuż ścian, powtykane w żelazne uchwyty. Przy stole siedziało wielu rycerzy, którzy teraz powstali. Tomasz Berard podszedł do Hettuma i skłoniwszy się powiedział w imieniu wszystkich:
— Witamy was, tagawor, jako miłego i nieoczekiwanego gościa. Choć to noc, przybywacie w samą porę, aby wysłuchać opowiadania rycerza de Garnier. — Trzasnął w palce, a służba podsunęła zaraz Hettumowi wyściełaną ławę i nalała mu wina.
— Witajcie, czcigodni panowie. Od paru godzin zaledwie, jestem w mieście, a już się dowiedziałem, z czym tu przybył mój zięć. Choć naprawdę, trudno mi uwierzyć... — Spojrzał uważnie przez stół na Juliana. Siedział naprzeciw pana Sydonu. Julian wydawał się bledszy niż zwykle i miał obandażowane ramię. Nie było w nim także tej co zawsze pewności siebie. Obok niego siedzieli rycerze de Sargines, stary Ibelin pan Jaffy, Balian Ibelin, sire Jan Alaman, rycerz Hartmann de Heldrungen, komtur zakonu teutońskiego zastępujący w Syrii wielkiego mistrza Anno von Sangershausen, który zmienił ostatnio miejsce swego stałego pobytu, przeniósłszy się do Europy na ziemię oddaną zakonowi przez księcia Mazowsza, wreszcie kilku innych rycerzy zakonnych i świeckich. z podnieceniem w głosie zwrócił się do Juliana: — Czy to prawda? Jak to się stało?
— A no, prawda... — przyznał Julian chmurnie. —-Sydon płonie, ludzie pomordowani. Twoi Tartarzy, teściu, okazali się zdrajcami i łotrami. Radzę tutaj właśnie, aby wezwać wszystkich pod broń. Rano możemy ich już mieć pod murami.
— I zdaje mi się, że to słuszna rada — zaskrzypiał Ibelin z Jaffy.
— Ale jak się to mogło stać!? — wykrzyknął Hettum. Ta niepewność w głosie Juliana umacniała go w przekonaniu, że na dnie wszystkiego kryje się jakaś tajemnica. — Tartarzy uderzyli na Sydon bez żadnego powodu?
— No... — Pan Sydonu przyglądał się swym długim palcom, spod oka rzucając spojrzenia na Hettuma. —Powodu do napadu nie mieli... Wynikło jednak małe zajście...
— Co za zajście?
— Ach, to cała historia. Mówiłem ci, teściu, jeszcze tam, w obozie pod Damaszkiem, że przyjechało do mnie, do Beaufort, kilku pobożnych pielgrzymów z Europy. Dwóch z nich jest tu właśnie. Oto — wskazał ręką — rycerz Arnold von Malberg i rycerz Jaśko ze Śremu. Dzielni rycerze, oby takimi byli wszyscy pielgrzymi. — Hettum szybkim spojrzeniem obrzucił ich obu: Arnold miał twarz długą, pociągłą, włosy jasne i falujące, Jaśko — niebieskie oczy pod chyrą złotobiałych włosów. — Walczyli oni już przed laty z Tartarami w wielkiej bitwie, w której zginął książę Śląska. Toteż dziwili się nawet, że ty, teściu, żyjesz w zgodzie z wrogami chrześcijaństwa.
— Dobrze, dobrze... — niecierpliwie położył rękę na stół. — Mów o tym, co było!
— Co było? Rycerze przebywali na moim zamku, lecz martwili się, że nie mogą ku chwale Chrystusa Pana i Jego Matki, którą wielce czczą, rozgromić nieco pogan. By ich ucieszyć, a zarazem zaspokoić ich pobożne chęci, umyśliłem dokonać małej wyprawy na ziemie malika Homsu.
— Napadłeś na ziemię, które są pod jassakiem chana?! — wybuchnął. — Jak śmiałeś?!
— To za dużo, teściu — Julian rozejrzał się po obecnych, jakby szukał u nich oparcia. Potakiwali mu kiwaniem głów, szmerem i gniewnymi chrząknięciami