Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Byliśmy właśnie na szlaku, którym płynął kapitan Cook, i następnego ranka zawinęliśmy do Botany-Bay, gdzie — prawdziwie! — rząd angielski nie powinien wysyłać za karę łotrzyków, lecz mężów pełnych zasług, aby ich nagrodzić. Natura bowiem nad podziw hojnie rozsypała tu swe najpiękniejsze dary.
Zatrzymaliśmy się tam zaledwie trzy dni. Czwartego, gdyśmy już od brzegu odbili, rozpętała się straszliwa burza, która w parę godzin poszarpała nam wszystkie żagle, rozpłatała maszt i obaliła reję. Reja runęła na schowek, gdzie był schowany kompas, i rozbiła go na kawałki wraz ze skrzynką. Wie każdy, kto na morzu bywał, jakie skutki pociąga za sobą taka strata. Ani w prawo! Ani w lewo! Wreszcie jednak burza uspokoiła się i powiał łagodny, pomyślny wiatr.
Żeglowaliśmy trzy miesiące i przebyliśmy już wielki kawał drogi, gdyśmy spostrzegli, że wszystko wokół uległo zadziwiającej odmianie. Było nam lekko i radośnie. Wdychaliśmy balsamiczne wonie. Morze także zmieniło barwę: nie było zielone, ale białe.
Wkrótce po tej przedziwnej odmianie ujrzeliśmy ląd i niedaleką przystań, ku której jęliśmy żeglować. Wydała nam się szeroka i daleko sięgająca w ląd. Nie wypełniała jej wszakże woda, ale smakowite mleko.
Wylądowaliśmy i — wyobraźcie sobie! — wyspa
ta był to olbrzymi ser! Może byśmy wcale o tym się nie dowiedzieli, gdyby nas niezwykły przypadek na trop tego odkrycia nie naprowadził. Był mianowicie na naszym okręcie pewien marynarz, który miał wrodzony wstręt do sera. Wysiadłszy na ląd zemdlał natychmiast. Gdy oprzytomniał, zaczaj błagać, by mu zabrać ser spod nóg. Sprawdziliśmy rzecz dokładnie i okazało się, że ma słuszność. Cała wyspa była jednym olbrzymim serem. Toteż mieszkańcy jej przeważnie nim się żywili, a co ujedli w dzień, to odrastało nocą.
Ujrzeliśmy tu mnóstwo winorośli, a na nich piękne, wielkie winogrona, które przy tłoczeniu wydawały z siebie mleko. Mieszkańcy byli wielce przystojnymi stworzeniami. Wzrostu mieli przeważnie dziewięć stóp. Trzymali się prosto, mieli po trzy nogi i po jednej ręce, a gdy wchodzili w wiek dojrzały, wyrastał im na czole róg, którego używali z wielką zręcznością. Urządzali oni wyścigi po powierzchni mleka i bynajmniej nie tonąc zażywali po nim przechadzki, jak my po łące. Na tej łące, chcę właściwie powiedzieć: na tym serze, rosły szerokie łany żyta o kłosach podobnych do grzybów, w nich zaś tkwiły chleby wypieczone, że można by je jeść choćby i zaraz.
Wędrując po tym serze napotkaliśmy siedem rzek mlecznych, a dwie winne.
Po szesnastodniowej wędrówce przybyliśmy na brzeg przeciwległy temu, przy którymśmy wylądowali. Znaleźliśmy tu wielki obszar spleśniałego, całkiem już zielonego sera, którym znawcy tak się zachwycają. Nie była to właściwie pleśń, ale najwspanialsze drzewa owocowe, jak brzoskwinie, morele i tysiąc innych nie znanych nam gatunków. Na tych niezwyczajnie wysokich drzewach było zatrzęsienie gniazd ptasich. Osobliwie jedno rzucało się w oczy. Było bowiem pięć razy większe niż kopuła katedry świętego Pawła w Londynie. Uplecione było kunsztownie z olbrzymich drzew, a leżało w nim... czekajcież, panowie... staram się przecież zawsze obliczyć każdą rzecz akuratnie... co najmniej pięćset jaj, każde mniej więcej wielkości dwustugarncowej beczki! Nie tylko widzieliśmy siedzące w nich pisklęta, ale słyszeliśmy także, jak piszczą. Gdyśmy z niemałym trudem rozwalili jedno z takich jaj, wyszło z niego młode, nieopierzone pisklę, o wiele większe niż dwadzieścia dobrze wyrośniętych sępów. Le-dwośmy je ze skorupy uwolnili, opuścił się olbrzymi stary zimorodek, porwał w szpony kapitana, uniósł go na milę w górę, setnie sprał skrzydłami, po czym cisnął do morza. Ale wszyscy Holendrzy pływają jak szczury. Toteż wkrótce kapitan znów wśród nas się zjawił i razem zawróciliśmy ku naszemu okrętowi, a żeśmy wracali inną drogą, napotkaliśmy na niej mnóstwo niezwykłych, nieznanych osobliwości.
Ustrzeliliśmy też dwa dzikie bawoły, które miały tylko po jednym rogu wyrastającym spomiędzy oczu. Przyszło nam później żałować, żeśmy je ubili, dowiedzieliśmy się bowiem, iż mieszkańcy wyspy je oswajają, oprzęgają i jeżdżą na nich wierzchem, jak my na koniach. Mówiono nam też, że ich mięso ma wyborny smak, ale co po tym takiemu narodowi, co tylko serem i mlekiem się żywi.
Już od okrętu dzieliło nas tylko dwa dni drogi, gdyśmy ujrzeli trzech ludzi wiszących za nogi na wysokim drzewie. Zapytałem tedy, co złego uczynili, że ich spotkała tak sroga kara. Dowiedziałem się, że byli za granicą, a po powrocie okłamali swoich przyjaciół, opowiadając im o okolicach, których wcale nie widzieli, i o przygodach, które wcale się nie zdarzyły. Uważam tę karę za wielce sprawiedliwą: największym bowiem obowiązkiem podróżnika jest nie mijać się z prawdą.
Natychmiast po przybyciu na okręt podnieśliśmy kotwicę i odpłynęliśmy od tego niezwykłego kraju. Wszystkie przybrzeżne drzewa, a było wśród nich wiele bardzo grubych i rozłożystych, pokłoniły nam się w pas, i to równo, w takt