Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Oprócz ziarna oraz obroku
dla reniferów i koni, otrzymali puchowe vonderlandzkie śpi-
wory (wspaniały wynalazek, który, jak oświadczył głośno Bah-
zell, był cenniejszy od jakichkolwiek „amortyzatorów"), śnie-
gowce, ciężkie zimowe namioty, piecyki na olej węglowy i opał
do nich, racje żywnościowe, a nawet narty biegówki, których
zażyczyli sobie Brandark i Bahzell. Co lepsza, przynajmniej
z perspektywy Brandarka, w wozach było wystarczająco dużo
miejsca, by pomieścić całą kolekcję książek zebranych przez
niego w Belhadan. Namioty były przyjemne, ale jeszcze milsza
była możliwość zawiezienia zdobyczy do domu. Niemniej spę-
dzanie nocy w takich wygodach wydawało się czymś nienatu-
ralnym, a pięciu rycerzy i dwudziestu braci świeckich, których
oddał im do dyspozycji sir Charrow (ani chybi po to, pomyślał
Bahzell, żeby żaden napotkany bigot, niechętnie nastawionym
do hradani, nie miał żadnych wątpliwości co do tego, jak znaczną
jest osobistością) dawało im poczucie bezpieczeństwa, jakiego
dwaj hradani nie doświadczyli, od kiedy opuścili karawanę Kil-
thana ubiegłej jesieni.
130 DavidM. Weber
Tak czy owak, Bahzell zdecydował, że jest w stanie przy-
zwyczaić się do bycia aż tak rozpieszczanym. Nie było to coś,
o czym zamierzał wspominać Brandarkowi, który już i tak bez-
wstydnie pławił się w luksusie, ale wiedział, że to prawda, i stało
się to jednym z powodów, dla których regularnie ćwiczył fech-
tunek. Dzień był zbyt krótki, by go marnować, ale nawet naj-
lepszy wóz posuwał się wolniej od jeźdźca - lub pieszego Ko-
niokrada - co oznaczało, że mógł codziennie rano trenować
przez jakąś godzinę i wciąż bez trudu dogonić resztę drużyny
przed południem.
Pierwszego dnia on i Brandark trenowali razem, podczas gdy
sir Yorhus, Vaijon i dwaj inni rycerze stali na straży, ale nie
trwało to długo. Następnego ranka Vaijon z szacunkiem przy-
pomniał Bałizellowi, że obiecał zająć się jego szkoleniem, a sir
Harkon, starszy kompan, niższy szarżą tylko od sir Yorhusa,
zapytał, czy i on mógłby się zmierzyć z Brandarkiem. Nie mi-
nęły trzy dni, a wszyscy rycerze i dwaj z wyższych rangą braci
świeckich umówili się, że będą na zmianę „strzec" lorda Bah-
zella podczas treningu, tak żeby każdy z nich mógł również
wziąć w nim udział. Nie poczuł się tym zaskoczony, zważyw-
szy na fakt, że byli członkami zakonu rycerskiego. Tego rodza-
ju ćwiczenia stanowiły od lat część ich życia codziennego, mieli
więc świadomość tego, jak ważną sprawą jest zachowanie for-
my. Był to również sposób na przerwanie monotonii podróży -
a bez względu na to, jak dobrze zostali wyposażeni, podróże
zimą zawsze są dość jednostajne.
Pozostawała jeszcze jedna kwestia, którą Bahzell powoli
zaczynał przyjmować do wiadomości. Nie był przyzwycza-
jony do myślenia o sobie jako o kimś wyjątkowym, ale dla
tych ludzi był właśnie kimś takim. Był boskim pomazańcem,
wybrańcem światła, ich bóg osobiście objawił się im, aby
uznać go za swojego przedstawiciela. Czegokolwiek mógł
chcieć, jak bardzo by się starał to zmienić, nigdy nie mógł
być dla nich kimś innym, pragnęli więc zmierzyć się z nim
i w ten sposób dotknąć skrawka boskości, choćby nie bez-
pośrednio.
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 131
A kiedy wreszcie uświadomił sobie, co się dzieje, oczywi-
ście próbował to zmienić. Nie chciał być bożym pomazańcem,
a upór, z jakim wzbraniał się przed padnięciem na kolana, by
czcić kogokolwiek, sprawiał, że czuł się wyjątkowo niezręcz-
nie, gdy ktoś inny usiłował zachowywać się w ten sposób w sto-
sunku do niego. Fakt, że Yorhus był najgorszy ze wszystkich,
bynajmniej nie wpływał na poprawę sytuacji. Jak Bahzell nie-
uprzejmie zauważył w obecności Charrowa, komandor miał
zadatki na prawdziwego fanatyka. Nie dlatego, że był z gruntu
zły lub arogancki, ale dlatego, że wierzył tak mocno... i miał
skłonność do zastępowania rozumu wiarą w sposób, który przy-
prawiał Bahzella o gęsią skórkę. Koniokrad pamiętał tę noc,
kiedy Tomanak powiedział mu, że to jego upór - odmowa uczy-
nienia czegokolwiek, czego sam nie uznał za słuszne - uczynił
go wybrańcem. Wtedy tego nie rozumiał, teraz, patrząc na Yor-
husa, owszem.
Z początku myślał, że ma za zadanie zmienić Yorhusa,
sprawić, by komandorowi udzieliła się choć odrobina jego
własnego upartego indywidualizmu. Z tym zamiarem popro-
sił Yorhusa, żeby się nim zmierzył - miał nadzieję, że cięgi
podobne do tych, jakie dostał od niego Vaijon (może nie aż
tak drastyczne) przebiją się przez mentalną zbroję starszego
rycerza. Wkrótce jednak odkrył, że wysiłki te są z góry ska-
zane na niepowodzenie, bowiem Yorhusowi brakowało cze-
goś, co miał Vaijon. Bahzell nie był dokładnie pewien, co to
takiego. Żywił pewne podejrzenia, ale pozostawały one zbyt
nieuchwytne, by mógł dojść do jakichś konkretnych wnio-
sków. Cokolwiek to było, Yorhus najwyraźniej był tego po-
zbawiony. Brakowało mu również egotyzmu Vaijona, gdyż
nie miał w sobie ani krzty arogancji. Kłopot z nim nie pole-
gał na tym, że cenił swoje własne zdanie wyżej od poglądów
innych osób czy że pogardzał tymi, którzy nie dorównywali
mu osiągnięciami, urodzeniem czy umiejętnościami szer-
mierczymi. Tak naprawdę brał się z poczucia pokory. Yor-
hus był całkowicie gotowy pod każdym względem podpo-
rządkować się woli Tomanaka. Prawdę mówiąc, odczuwał
132
David M.
Weber
potrzebę podporządkowania się jej i to właśnie stanowiło ,
istotę problemu.
Gdy Tomanak nie dawał mu bezpośrednich rozkazów, mu-
siał sam decydować, jak powinny one brzmieć, a kiedy podjął
już taką decyzję, miała ona dla niego imprimatur rozkazu sa-
mego boga, trzymał się więc jej z niezłomną, żelazną determi-
nacją... i oczekiwał, że wszyscy wokół niego postąpią tak samo.
Z rzadka przychodziło mu do głowy, że mógł się pomylić w od-
czytaniu intencji Tomanaka, bo gdyby rzeczywiście był w błę-
dzie, Tomanak z całą pewnością by mu o tym powiedział. To-
manak istotnie powiadomił go o tym w przypadku Bahzella i ry-
cerz rozpaczliwie pragnął odpokutować za swoje grzechy. Jed-
nak Bahzell miał smutną pewność, że gdy sir Yorhus okaże skru-
chę i - we własnych oczach - wyrówna rachunki za popełnione
błędy, powróci do dawnej, zaciekłej nietolerancji. Och, nigdy
nie miał już popełnić tych samych błędów, ale pokuta za nie
wydawała się wzmacniać nawyki myślowe, które do nich do-
prowadziły.
Stąd, niestety, skłonność do ślepej wiary nie była czymś, co
Bahzell mógł wybić mu z głowy w ćwiczebnym starciu