Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Dzień nadchodzący znalazł miasto niemal całe na nogach. Głucha wieść chodziła już
od rana, że Szymanowski, poseł ciechanowski, albo już podał do akt manifest, sejm
zrywający, lub wystąpić z nim był gotów. Nie wątpiono bynajmniej, iż uczyni to z naprawy
starego Brühla; wiedziano nawet, a przynajmniej głoszono, że dostał za to wójtostwo z
pięćdziesięciu poddanymi i tysiąc dukatów na zagospodarowanie.
Zamek wyglądał, jakby się do obrony przeciwko nieprzyjacielowi gotowano. Ciągnęły
doń nie spokojne gromady posłów i arbitrów, ale formalne hufce orężne. Większa część
przybywała konno, w pancerzach na piersiach, z szablami nie dla zabawy, odostrzonymi jak
brzytwy, dworzanie też uzbrojeni, miny marsowe. Już się tu po wczorajszemu zabawiać i
śmiać nie miał nikt ochoty ani bardzo się kto odzywał, milczano posępnie, mówiono po cichu.
A na czołach były gniewy i burze. Noc, co ukołysać miała, do najwyższego stopnia
rozdrażnienie podniosła.
Od rana do południa gromadziło się na sali, wchodziło i wychodziło, ustawiało i
szykowało szczególniej stronnictwo Familii, bo długo bardzo z radziwiłłowskich, którzy
stanowili prawie sami obóz przeciwny, nikt się nie ukazywał. Domyślano się, że przybędą
gromadnie i tak, aby od razu całą objawić siłę. Nie zaczepiaj! Wara!
Oprócz broni białej, bystrzejsze oko mogło za pazuchami kontuszów i po kieszeniach
dostrzec u niektórych pistoletów.
Już z południa było, gdy gwar się stał w sali, z okien ktoś napatrzył i karetę
sześciokonną, tarantami ciągnioną księcia Radziwiłła, i cały oddział jego czarny, z kilkuset
głów złożony, otaczający ją dokoła.
Na schodach stał się gwar, usłyszano stąpanie tłumne i książę wszedł, pod rękę
prowadząc bladego Brühla, z którego drugiej strony szedł Mokronowski.
Stolnik litewski, nie mniej rozżarzony jak wczoraj, upojony tą rolą, jaką raz pierwszy
w życiu odgrywał, stał na tym samym miejscu, co wczora, aby okazać, że się nie cofa i nie
ustępuje. Więcej stokroć zaciętości i gniewu niż wczora było na twarzach wszystkich,
rozgorączkowanie niebezpieczne. Nikt się już nie łudził, szable musiały znowu z pochew
zabłysnąć.
Małachowski wśród głuchego szmeru laska, uderzył i słabym głosem zagaił
posiedzenie. Nie bardzo zrazu słychać go było i nie słuchano zbyt pilnie. Mówił o „nadużyciu
niesłychanym, jakie dnia wczorajszego się spełniło, że porządek i prawo pisane dla sejmów
naruszone zostało, że pogwałocono kardynalne ustawy, iż się spodziewa, że wszyscy
posłowie dziś poddadzą się prawu i poszanują je”.
Domawiał tych wyrazów, gdy stolnik, nie dając się wy przedzie nikomu, zawołał:
- Dopóki tu Brühla w izbie widzimy, nie ma na nic zgody I
- Nie ma zgody! - huknęli za nim wszyscy familianci.- Nie ma zgody!
Wtem, jakby dając znak, stolnik kapeluszem, który trzymał w ręku, nakrył głowę.
- Izba in passivitate!
W mgnieniu oka sto szabel błysnęło i zamieszanie w izbie stało się niewymowne.
Zaledwie pierwsi, co stali za mówiącym, obnażyli oręż, radziwiłłowscy jak jeden szarpnęli
szable i nikt nie mógłby był dostrzec, kto pierwszy ich dobył.
Mokronowski, który stał wprost naprzeciw stolnika, nie tknął oręża. Ci, co się równie
jak on wstrzymywali od wzięcia za broń, rzucili się ku niemu, skupiając przy nim. Poparty i
czując się pewien siebie, Mokronowski z powagą postąpił kilka kroków naprzód, wcale się
nie zdając lękać błyszczących ostrzów, które przeciwko niemu wymierzano.
- Panie stolniku - zawołał - pan jesteś sprawcą tego rozruchu; wzywam go, ażebyś
swoich nakłonił do porządku.
Mówił jeszcze, gdy z boku stojącego Brühla, w tej chwili najmniej się tego
spodziewającego (bo radziwiłłowscy tak nagłej napaści nie przewidywali), zaczęto otaczać i
naciskać. Cześnik był zmuszony chwycić już za oręż, gdy Mokronowski rzucił się ku niemu,
osłaniając go sobą i szable odgarniając rękami.
Kilkadziesiąt ich miał nad głową