Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Czuło się sztuczność, jak w książkach autorów, którzy usiłują używać argot. Daremnie młodzieniec wyszczególniał wszystkie „świństwa", jakie robił z żoną; pana de Charlus uderzyło tylko to, do jak szczupłych rozmiarów sprowadzają się te świństwa. A zresztą nie tylko dlatego, że to były wynurzenia nieszczere. Nic nie ma ciaśniejszych granic niż rozkosz i błędy. Można doprawdy w tym sensie, zmieniając sens wyrażenia, powiedzieć, że wciąż krążymy w tym samym błędnym kole.
Pana de Charlus poczytywano tu za księcia i stąd ubolewano wielce w zakładzie nad śmiercią kogoś, o kim dziubasy mówiły: „Nie znam go z nazwiska, podobnież to baron", a był to ni mniej, ni więcej tylko książę de Fok (syn jego przyjaźnił się z Robertem de Saint-Loup). W mniemaniu żony nie ruszał się prawie z klubu, w rzeczywistości przesiadywał godzinami u Jupiena, gawędząc lub opowiadając w obecności apaszów historyjki z wielkiego świata. Był to mężczyzna wysoki i piękny jak jego syn; Rzecz osobliwa, pan de Charlus nic nie wiedział, iż książę dzieli jego gusta — dlatego zapewne, że spotykał go wciąż w salonach. Mówiono nawet i to, że upodobania swoje przenosił niegdyś też i na rodzonego syna, kiedy chłopiec (przyjaciel Roberta de Saint-Loup) był jeszcze w gimnazjum, chyba jednak to plotka. Przeciwnie, do głębi świadom obyczajów, których wiele osób nie zna, czuwał troskliwie nad znajomościami syna. Któregoś dnia pewien pan, skądinąd niskiej ekstrakcji, podążaj za młodym księciem de Foix aż do pałacu ojcowskiego i wrzucił tam przez okno bilet, który podniósł ojciec. Ale choć natręt nie należał pod względem arystokratycznym do sfer pana de Foix seniora, z innego punktu widzenia należał do nich. Znalazł bez trudu między współwinnymi pośrednika, który zamknął usta panu de Foix dowiódłszy mu, iż to właśnie młodzieniec sprowokował jego, starszego mężczyznę, do zuchwałych poczynań. I było to możliwe. Książę de Foix mógł z powodzeniem uchronić syna przed niewskazanymi znajomościami z zewnątrz, ale nie przed dziedzicznością. Skądinąd młody książę de Foix pozostał, jak i jego ojciec, nie znany pod tym względem ludziom ze swojej sfery, chociaż nikt nie zaszedł dalej od niego w stosunkach z ludźmi sfery innej.
— Jaki przystępny! Kto by powiedział, że to baron — rzekło paru stałych bywalców, kiedy pan de Charlus wyszedł, sprowadzony na sam dół przez Jupiena, któremu nie zaprzestał się uskarżać na cnotę młodzieńca. Z niekontentej miny Jupienia, który winien był zawczasu przeszkolić chłopaka, wynikało, że Jupien zaraz domniemanemu mordercy znakomicie zmyje głowę.
— To całkowite przeciwieństwo tego, coś mi mówił — dodał baron, aby Jupien na przyszły raz skorzystał z nauczki. — Wygląda na poczciwego z kościami, wyraża się z szacunikiem o swojej rodzinie.
— Niemniej zadarł z ojcem — zaoponował Jupien. — Mieszkają razem, ale posługują w dwóch różnych barach.
Zbrodnia była to oczywiście raczej nikła w porównaniu z morderstwem, ale Jupien był zaskoczony. Baron nie dodał już nic, skoro bowiem pragnął, by przygotowywano mu jego uciechy, chciał samemu sobie stworzyć iluzję, iż tej akurat nie przygotowano.
— To najprawdziwszy bandyta, mówił tak, żeby wprowadzić pana w błąd, jest pan zbyt naiwny — dorzucił Jupien, żeby się uniewinnić, czym jeszcze tylko uraził miłość własną pana de Charlus.
— Podobnież może co dzień przejeść milion — powiedział dwudziestodwuletni młodzieniec, który twierdząc tak ani pomyślał, że mówi rzecz nieprawdopodobną.
Niebawem zaturkotał powóz, nadjeżdżając po pana de Charlus. W tejże chwili ujrzałem, jak wchodzi wolnym krokiem, obok wojskowego, co snadź opuścił pokój sąsiedni, osoba, która wydała mi się dość już niemłodą damą w czarnej spódnicy. Poznałem zaraz swoją omyłkę, był to ksiądz. To postać tak rzadka, we Francji zaś absolutnie wyjątkowa, ksiądz grzeszny. Rzecz jasna, wojskowy wyszydzał właśnie towarzysza za to, iż prowadzenie jego niezbyt licuje z sutanną, kapłan bowiem z miną- poważną, wznosząc na wysokość swojej ohydnej twarzy palec doktora teologii, rzekł sentencjonalnie:
— Trudno, proszę pana, nie jestem (oczekiwałem: świętym) aniołem.
Miał zresztą tylko odejść i pożegnał Jupiena, który odprowadziwszy barona wracał już na górę, ale grzeszny ksiądz przez roztrzepanie zapomniał zapłacić za pokój. Jupien, a dowcip nigdy go nie zawodził, potrząsnął skarbonką, do której wkładał kontrybucję ściąganą z klientów, i stuknął w nią powiadając:
— Datek na kościół, księże dobrodzieju!
Wstrętna osobistość przeprosiła, wrzuciła monetę i znikła. Jupien przyszedł po mnie do ciemnej jaskini, gdzie nie śmiałem się ruszyć