Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
I tej pogańskiej, płomiennej miłości nie uważała za tak straszny grzech; nie mogli jej się oprzeć i oboje byli wolni. Było to raczej przekroczenie ludzkich praw, Erlend chciał przecież skończyć ze swym okropnie grzesznym życiem, a Krystyna sądziła, że znajdzie on siłę na uwolnienie się z dawnych pęt, kiedy ona swoje życie, swoją cześć i swoje szczęście złoży w jego ręce.
Ostatnim razem, kiedy klęczała w tym kościele, pojęła doskonale: jeśli tak dawniej powtarzała w sercu, to tylko próbowała oszukać Boga kłamstwem i wykrętami. Nie swojej cnocie, tylko swemu szczęściu zawdzięczali, że były jeszcze prawa, których nie przekroczyli, i grzechy, których nie popełnili. Gdyby była już żoną innego wówczas, kiedy spotkała Erlenda, nie więcej troszczyłaby się o zbawienie jego duszy i o jego cześć aniżeli tamta druga, którą tak bez miłosierdzia potępiła. Nie było niczego, na co nie porwałaby się wtedy w swym zbłąkaniu i rozpaczy. Poczuła, jak miłość hartowała jej wolę, aż stała się ostra i twarda niby nóż, gotowy przeciąć wszystkie więzy pokrewieństwa, chrześcijaństwa, godności. Nic więcej nie było w niej, tylko palący głód, by go widzieć, być blisko niego, by rozewrzeć wargi jego gorącym ustom, a łono śmiertelnej, słodkiej rozkoszy, kórej ją nauczył.
O nie. Diabeł nie był wcale taki pewny, że straci jej duszę. Ale wtedy, kiedy kajała się tutaj, skruszona zgryzotą z powodu swych grzechów, oschłości swego serca, nieczystego życia, jakie wiodła, i ślepoty swej duszy, poczuła, jak święty król rozpostarł nad nią swój opiekuńczy płaszcz. Mogła dotknąć jego silnej, ciepłej dłoni, ukazał jej światło, które jest początkiem mocy i błogosławieństwa. Święty Olaf skierował oczy Krystyny ku ukrzyżowanemu Chrystusowi: - „Patrz, Krystyno, tak wielka jest miłość Boga”. Tak, poczęła rozumieć Boską miłość i cierpliwość. Ale potem odwróciła się znowu od światła i zamknęła przed nim swe serce, i teraz nic innego nie wypełniało jej myśli, jedynie niecierpliwość i gniew, i bojaźń.
Nędzna, nędzna była. Pojęła to wreszcie sama; takiej kobiecie jak ona trzeba ciężkich dopustów, zanim będzie uleczona ze swej zawziętości. Mimo to była tak niecierpliwa, że sądziła, iż serce jej pęknie ze zgryzot, które musiała znosić. Były to małe zmartwienia, ale było ich tak wiele - a ona miała tak mało cierpliwości.
Poznała smukłą, wysoką postać pasierba naprzeciwko, po stronie mężczyzn.
Nie była temu winna: chłopaka kochała, jak gdyby był jej własnym synem, lecz nie mogła pokochać Małgorzaty. Starała się i starała o to, i chciała się zmusić do tego, by kochać to dziecko, zaraz od pierwszego dnia, kiedy Ulf syn Haldora przywiózł je ubiegłej zimy na Husaby. Krystynie samej wydawało się to potworne - jakże mogła czuć taką niechęć i złość ku małej dziewięcioletniej dziewczynce! Wiedziała dobrze, że pochodzi to po części stąd, iż dziecko było przerażająco podobne do matki - i nie pojmowała zgoła Erlenda; był on jedynie dumny z piękności tej małej, piwnookiej córki o złotych lokach i nigdy dziecko nie zdawało się budzić w nim złowieszczych wspomnień. Wydawało się, jakoby Erlend zapomniał o wszystkim, co dotyczyło matki dziecka. Ale to podobieństwo Małgorzaty do owej kobiety nie było jedyną przyczyną uprzedzenia Krystyny do pasierbicy. Małgorzata nie znosiła, by ją ktoś pouczał, była zarozumiała i niedobra dla służby, poza tym nieszczera; łasiła się ciągle do ojca, chociaż nie kochała go tak jak Orm; tylko wtedy, gdy chciała coś osiągnąć, zbliżała się do Erlenda z pieszczotami i pochlebstwami. A Erlend obsypywał ją darami i ustępował każdemu jej kaprysowi. Także Orm nie kochał siostry, Krystyna to zauważyła.
Krystyna cierpiała z tego powodu, że jest taka twarda i zła i że nie może znosić zachowania Małgorzaty bez niechęci i poczucia własnej wyższości. Jeszcze bardziej jednak cierpiała, że musi patrzeć na ustawiczne tarcia pomiędzy Erlendem a jego synem. Najdotkliwsze jednak cierpienie sprawiało jej to, że rozumiała, iż Erlend w głębi duszy miłuje chłopca bezgranicznie, a niesprawiedliwy i porywczy wobec niego staje się wskutek bezradnej niepewności, co począć z synem, jak mu zabezpieczyć przyszłość. Erlend darował swoim nieprawym dzieciom dwór i gospodarski sprzęt, ale było zgoła nie do pomyślenia, by Orm nadawał się na chłopa. A potem Erlend zapominał się zupełnie, gdy widział, jak słaby i bezsilny jest Orm, nazywał chłopca niezdarą, chciał go gwałtem hartować, zajmował się nim całymi godzinami, by go zaprawić do ciężkiej broni, którą chłopiec zupełnie nie umiał władać, zmuszał go do picia wieczorami, aż się rozchorowywał, i gonił chłopca omal na śmierć w szalonych, wyczerpujących polowaniach. W tym wszystkim wyczuwała Krystyna trwogę Erlenda; pojmowała, że jest nieraz oszalały z bólu, ponieważ ten piękny, delikatny syn nadawał się tylko na jedno, jedyne miejsce, a do tego stało mu na zawadzie jego urodzenie. A poza tym wiedziała Krystyna, jak mało cierpliwości ma Erlend, kiedy musi lękać się i troszczyć o kogoś, kogo miłuje.
Widziała, że i Orm to rozumiał