Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Ładownice na magazynki wisiały po lewej stronie, składany nóż przyczepił do kieszeni. Miał pistolet, nóż i mnóstwo amunicji -czterdzieści jeden nabojów kalibru .45.
Był gotów do poważnej akcji.
Dlaczego? Czuł, że tak trzeba, bo w najtwardszej szkole przetrwania nauczył się ufać samemu sobie i być przygotowanym na wszystko, kiedy wewnętrzny głos podpowiada mu, że tak będzie najlepiej.
A tej nocy wyczuwał w powietrzu przemoc.
Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, zakrywając broń luźną koszulą. Chłód panujący na zewnątrz był typowy dla tej pory roku, późnej jesieni, niepostrzeżenie zmieniającej się w zimę. Śniegu jeszcze nie było, ale poranne przymrozki stały się normą i czuło się, że lada chwila mogły zacząć się opady. Z lodziarni po drugiej stronie ulicy po południu nie wystawiano już stolików do ocienionego drzewami ogródka. Tylko najtwardsi bywalcy tego lokalu wytrzymywali chłód, tuląc się do siebie na ławkach po zachodzie słońca.
Charley w zamyśleniu położył dłoń na ukrytej w kaburze broni. Minęło sporo czasu, odkąd nosił pas ze sprzętem. Ostatnim zadaniem, które wykonał dla Sztabu Akcji Specjalnych, była ochrona zespołu speców z Działu Służb Technicznych, którzy uruchamiali elektroniczny punkt nasłuchowy. Sprawa była jedną z nielicznych oficjalnych akcji dotyczących wewnętrznego bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych; chodziło o osobnika, którego podejrzewano o współpracę z terrorystami z Bliskiego Wschodu.
Nie lubił wracać myślą do tamtych dni. Miał wtedy świetną pracę, robił coś naprawdę ważnego i współdziałał z najlepszymi i najbystrzejszymi agentami Ameryki. Nie umiał jednak poradzić sobie z narastającym rozgoryczeniem wywołanym głupotą władz, które nie były w stanie ustalić spójnej polityki prowadzenia tajnych operacji.
Głupotą, której ceną było ludzkie życie.
Sprawdził łokciem położenie broni i stwierdził, że jest przygotowany. Ale na co? Czuł się cokolwiek głupio, stojąc tak przy oknie, uzbrojony po zęby. Nie był już agentem, ale
184
fotografem, pracował dla policji i dorabiał zdjęciami artystycznymi, dzięki czemu ledwo starczało mu na zakup filmów. Odwrócił się i sięgnął po skórzaną kurtkę. Nie włożył koszuli w spodnie; wolał, żeby zasłaniała broń. W zasadzie nie przeszkadzało mu, że pistolet tkwi pod dwiema warstwami odzieży - przecież i tak nie zamierzał do nikogo strzelać. Postanowił pojeździć trochę samochodem, wypalić cygaro, porozmyślać, a potem pojawić się u Martaine'ów i dotrzymać towarzystwa Max aż do powrotu Bobby'ego Lee.
Kiedy już objechał jeziora i miał dość bezsensownego kluczenia ulicami, odruchowo zatrzymał wóz tuż pod oknami Mary. Była w domu; wiedział o tym, bo raz po raz zapalały się i gasły tam światła. Mara miała generalnie luźny stosunek do życia, ale w niektórych sprawach była niewiarygodnie praktyczna. Miała na przykład zwyczaj gaszenia światła za każdym razem, gdy choćby na chwilę wychodziła z pokoju. Charley uśmiechnął się mimowolnie. Zawsze bawiła go ta oszczędność, a jednocześnie myślał o niej z czułością.
Mara nie była sama. Charley zobaczył w jej mieszkaniu gościa: jakiś kształt przesunął się kilkakrotnie obok okna, aż wreszcie przystanął. To był jakiś mężczyzna z kozią bródką; wyglądał na ulicę dokładnie tak, jak robił to i on podczas wizyty u Mary. Charley postanowił, że nie zadzwoni od razu, że pozostanie sam na sam ze swymi uczuciami... wśród których nie było ani gniewu, ani zazdrości. Czuł w zasadzie coś w rodzaju ulgi, na pewno nie zdziwienie - i to właśnie było zaskakujące. Po namyśle odjechał, by zatrzymać wóz kilka przecznic dalej, obok sklepu spożywczego. Wszedł do środka, żeby zadzwonić z automatu.
- Mara? Tu Charley.
- Cześć, Charley. Gdzie jesteś?
- Czy mogłabyś mi podać numer domowy Kativy? Muszę ją o coś zapytać w związku z tymi zdjęciami.
Po chwili ciszy Mara roześmiała się znacząco.
- Naturalnie - powiedziała. - Zaczekaj. Odłożyła słuchawkę, by po chwili wrócić.
- Mam... 920-4988. To wszystko?
- Kim jest twój nowy przyjaciel? - spytał Charley.
185
Tym razem milczenie trwało minimalnie dłużej i znowu zakończył je śmiech.
- Och, Charley—odezwała się Mara. - Szpiegujesz mnie?
- Po prostu jestem ciekaw.
- Chyba nie sterczysz pod oknem? ¦¦¦¦¦<
- Nie, kawałek dalej.
- To dlatego zadzwoniłeś.
- Potrzebny mi był ten numer.
- Już go masz, Charley. Mój zresztą też. I tak sobie myślę, że mógłbyś wyrobić sobie nawyk dzwonienia za każdym razem, gdy zechcesz mnie odwiedzić.
- Jeśli tego chcesz... ; ',
- Tak.
- Wiele dla mnie znaczysz...
- Nieważne. Powodzenia. I powiedz Kativie, że nie ma sprawy. Odezwę się do ciebie wkrótce. Dobranoc, Charley.
Przerwała połączenie, pozostawiając go ze słuchawką mocno przyciśniętą do ucha, wpatrzonego w przestrzeń. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić jeszcze raz, ale uznał, że lepiej nie