Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
I ja byłem poruszony do głębi. Za to matka i Prue siedziały uroczyście w swych żałobnych sukniach, z wyrazem wymuszonej nabożności, bardzo „dystyngowane” i poprawne, zupełnie tak samo, jak pięć dni temu, w czasie żałobnego nabożeństwa za ojca.
— Piękne — szepnęła matka modlitewnym tonem odpowiedzi, jak przy zakończeniu jakiejś części nabożeństwa…
Tego wieczora udałem się na spoczynek na moje maleńkie poddasze z głową, przepełnioną ulotnemi fragmentami Schumanna, Bacha i Beethovena. Zorjentowałem się, że w życiu mem nastała nowa faza…
Klejnoty — ciągnął Sarnac — trochę rzeźby, muzyka — oto były niektóre przecudowne początki tego, co człowiek mógł uczynić z życia.. Widzę teraz, że takie rzeczy były już wtedy zarodkami, wieszczącemi nowy świat, rodzący się w czarnem łonie starego.
6.
Następny ranek ukazał nową Matyldę Good, ruchliwą, czynną i baczną, w luźnym, trochę przybrudzonym bawełnianym fioletowym szlafroku, z głową, okręconą jakimś niby turbanem ze wzorzystego jedwabiu. W tym stroju paradowała zawsze przez większą część dnia; dopiero po południu czesała się i ubierała w koronkowy bawełniany czepiec. (Jak się później dowiedziałem, czarna suknia, czepiec z prawdziwej koronki i broszka rezerwowane były na niedziele i niektóre ważniejsze wieczory końca tygodnia). Matka i Prue przywdziały grube szorstkie fartuchy, kupione przez przezorną Matyldę. W suterenach zrobiło się ogromne zamieszanie, i trochę przed ósmą Prue w towarzystwie Matyldy udała się na górę, by się przypatrzeć, jak przygotować śniadanie dla pana Plaice’a. Ja zawarłem z znajomość trochę później tego samego dnia, gdym mu zaniósł ostatni numer „Evening Standard”. By to wysoki, z lekka pochylony jegomość o trupiej twarzy, składającej się głównie z profitu, który z miejsca zaczął żartować z mego imienia.
— Mortimer — zawołał, rżąc we właściwy sobie sposób. — Dobrze — mogłoby być Norfok Howard.
Kryła silę w tem ciemna aluzja do popularnej niegdyś anegdotki o niejakim panu Pluskwie, który, starając się o mniej entomologiczne nazwisk zamienił je na Norfolk–Howard, uchodzące w owych czasach za bardzo arystokratyczne. Potem pospólstwo pod wpływem demokratycznego impulsu, spopularyzowało to miano, nazwawszy natrętne gnieżdżące silę obficie w łóżkach londyńskich pluskwy — „Norfolk–Howardami”.
Nim upłynęło wiele tygodni, stało się jasnem, że Matylda Good, przygarnąwszy naszą rodzinę, zrobiła doskonały interes. Zapewniła sobie darmo usługi matki, która okazała się urodzoną kierowniczką pensjonatu. Zachowywała się ona jak wspólniczka w interesie, a pieniądze, jakie dostawała od Matyldy, przeznaczone bywały z góry na zapłacenie czegoś określonego lub nabycie czegoś również wyszczególnionego. Prue wszelako z niespodziewaną stanowczością Uparła się przy regularnej płacy i celem wymuszenia swych pretensyj udała się na poszukiwania zajęcia i prawie że dostała pracę u krawcowej. W krótkim czasie Matylda stała się dla lokatorów niewidzialną potęgą, gdyż kierownictwo w suterenach i wszelka robota koło lokatorów spadła na barki matki i Prue. Często Matylda przez cały dzień nie wysadziła głowy nad poziom suteren, dopóki, jak sama mówiła, nie przyszedł czas „potaszczyć się do łóżka.”
Matylda zrobiła parę otwartych usiłowań celem zużytkowania mej osoby w robocie koło domu: nakazano mi nosić na górę kosze z węglem, czyścić buty i noże oraz starać się być w ogólności pożytecznym. Jednego dnia zapytała mnie nawet,, czy nie chciałbym mieć pięknego garniturku z guzikami — w owych czasach było w zwyczaju ubierać małych chłopców do posług w obcisłe uniformy z zielonego lub bronzowego sukna, przyozdobione od przodu gęstemi rzędami złoconych guzików. Ale sama ta wzmianka wywołała we mnie wspomnienie Chessing Hanger, gdzie powziąłem intensywną, trwożną nienawiść do „służby” i „liberji”. Postanowiłem też pośpieszyć się ze znalezieniem sobie jakiegoś innego zajęcia, by tymczasem nie ulec nieodpartej (woli chytrej i sprytnej Matyldy Good. I dziwna rzecz, w postanowieniu tem utwierdziła mnie jeszcze rozmowa, jaką miałem z panną Beatryeze Bumpus.
Panna Bumpus była to szczupła młoda kobieta, przypuszczalnie 25–letnia. Miała krótkie bronzowe włosy, zaczesane wdzięcznie do tyłu, szerokie czoło, nos, pokryty piegami, i żywe czerwonawo–bronzowe oczy. Zazwyczaj nosiła kostjum w kraty z nieco za krótką spódniczką i żakietem o męskim kroju, zielone pończochy i bronzowe buciki — nigdy przedtem nie widziałem zielonych pończoch — i stawała na dywaniku przed swoim kominkiem dokładnie w tej samej pozie, jaką przybierał na dole pan Plaice, albo też siadywała przy oknie koło biurka z (papierosem w ustach. Zapytała, mnie, na co mam się zamiar kierować, na co odparłem skromnie w sposób, jaki mnie uczono, odpowiadający memu społecznemu stanowisku, że jeszcze o tem nie myślałem.
Na to panna Bumpus odpowiedziała jednem słowem: — Kłamca!
Tego rodzaju uwaga albo zabija, albo z miejsca leczy.
— Proszę panienki — rzekłem — chciałbym się kształcić, a nie wiem, jak się do tego zabrać, i nie wiem, co powinienem robić.
Panna Bumpus dała mi znak, bym umilkł, i jednocześnie z wielkim wdziękiem wypuściła przez nos duży kłąb dymu. W końcu powiedziała:
— Unikaj zajęć na Ślepej Alei.
— Tak, proszę panienki.
— Ale nie wiesz, co to takiego te zalęcia ze Ślepej Alei?
— Nie, panienko.
— Zajęcia, które przynoszą dochód, a do niczego nie prowadzą. Jest to jeden z niezliczonych wilczych dołów naszej idjotycznej, przez człowieka stworzonej cywilizacji. Nigdy nie zajmuj się niczem, co nie doprowadzi cię do czegoś określonego. Patrz Wysoko. Muszę pomyśleć nad tobą, panie Henryku Mortimerze. Może ci będę mogła przyjść z pomocą…
Był to początek długiego szeregu konwersacyj z panną Bumpus. Wywarła ona bardzo pobudzający wpływ na moje młodzieńcze lata