Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Natomiast po ukończeniu szkoły wydziałowej można było bezpośrednio podjąć naukę w seminarium nauczycielskim, które stanowiło podstawowy zakład kształcenia nauczycieli dla szkół pospolitych i wydziałowych.
potrafiłem nigdy wyciągnąć jak należy dźwięków gamy C-dur, uchwycić właściwie nutę pieśni, choć nauczyciel śpiewu ciągnął nad moim uchem smyczkiem po strunach skrzypiec. Nie miałem dobrego słuchu, on zaś miał słuch doskonały. Mogło nas stać w dwuszeregu 30 uczniów i śpiewać jakąś pieśń, a on od razu uchwycił każdą fałszywą nutę i sprawdzając jednego po drugim ustalał winowajcę. Ze śpiewu zasłużyłem sobie na niski stopień, jednak na świadectwach szkolnych otrzymywałem ocenę „dobry", chyba tylko z uwagi na wysokie stopnie z pozostałych przedmiotów.
Po ukończeniu czteroletniej szkoły powszechnej kontynuowałem przez dwa lata naukę w szkole wydziałowej, również z wynikiem „celującym" — jak określano w tej szkole wynik najlepszy. Nauka przychodziła mi bardzo łatwo. Bywały lata, kiedy nie miałem jakiegoś podręcznika szkolnego, gdyż matce zabrakło środków na jego nabycie na początku roku szkolnego, a później nie upominałem się już o to. Brakujący mi podręcznik wypożyczałem sobie od innego ucznia, a nieraz tylko podczas kilkuminutowej pauzy międzylekcyjnej zaznajamiałem się z jego treścią, co łącznie z uważnym wysłuchiwaniem wykładów nauczyciela pozwalało mi na dobre opanowanie określonego tematu. Bardzo lubiłem matematykę, czyli rachunki —jak nazywano oficjalnie ten przedmiot nauczania w szkole powszechnej i wydziałowej. Rozwiązywałem „w mig" wszystkie zadania rachunkowe objęte programem nauczania. Pod tym względem, przez wszystkie moje lata szkolne dorównywał mi tylko jeden uczeń, przechodzący razem ze mną z klasy do klasy, nazwiskiem Wojtyczek, który później został księdzem. Dla wszystkich innych uczniów był to przedmiot najtrudniejszy. Przez wiele lat matematykę wykładał nam stary nauczyciel Bohaczyk, przezywany przez uczniów „Dziadkiem". Mimo wieloletniej praktyki jego sposób nauczania miał pewne mankamenty, był dla uczniów nie dość zrozumiały. Nauczyciel koncentrował główną uwagę na różnych formułach matematycznych, a że było ich wiele, uczniowie gubili się i mylili często, stosując nieodpowiednie formuły przy rozwiązywaniu określonego zadania. Po prostu nie rozumieli ich treści.
Podczas lekcji matematyki wpadał niekiedy do klasy niski, przysadzisty dyrektor szkoły Wanat, aby skontrolować zasób wiedzy uczniów z tego przedmiotu. Zwracał się do Bohaczyka mówiąc: „Niech mi pan wezwie któregoś do tablicy". Na to polecenie Bohaczyk kierował wzrok na końcowe rzędy ławek szkolnych, gdzie zwykle siedziałem, i patrząc na mnie, wołał: „Oomułka, do tablicy". Stawałem więc przed tablicą, brałem w palce kredę, a dyrektor Wanat dyktował mi zadanie. Przenosiłem je szybko na tablicę, a ponieważ istotę zadania uchwyciłem już podczas dyktanda, za chwilę było ono bezbłędnie rozwiązane. Dyrektor, który stał z boku tablicy, aby nie zasłaniać widoku uczniom, nie odsyłał mnie jeszcze do ławki, lecz dyktował mi drugie, trudniejsze zadanie.
I znowu jak poprzednie, rozwiązałem je prawidłowo. „Teraz możesz odejść na swoje miejsce" — powiedział do mnie z nutą uznania, po czym zwrócił się do Bohaczyka, aby wezwał do tablicy innego ucznia.
Tym razem nauczyciel skierował wzrok na pierwszy rząd ławek, gdzie siedział niedużego wzrostu mój rywal prymusowy Wojtyczek i kazał mu podejść do tablicy. Powtórzyła się ta sama scena co ze mną. Pewny siebie Wojtyczek podszedł spokojnie do tablicy i prawidłowo rozwiązał dwa kolejne zadania matematyczne podyktowane mu przez dyrektora.
Nauczyciel Bohaczyk, który cały czas obserwował w napięciu rozwiązywanie zadań, po odejściu Wojtyczka od tablicy promieniującym z radości wzrokiem spoglądał na dyrektora Wanata. Nasze „popisy" rachunkowe traktował jak własny, osobisty sukces osiągnięty na oczach dyrektora. Gdyby to było możliwe, ozłociłby chyba z radości i mnie, i Wojtyczka. Dyrektor zaś mruknął do nauczyciela coś pod nosem o sprawności uczniów, co miało oznaczać także uznanie dla niego za dobre nauczanie, podał mu rękę na zakończenie wizytacji i wyszedł z klasy.
Aż do końca godziny lekcyjnej nie było już nauczania. „Dziadek" zadowolony, jak by go kto na sto koni wsadził, spacerował uśmiechnięty miedzy ławkami wzdłuż sali z rękami założonymi do tyłu, niczego nie widział i nie słyszał, a w klasie szumiało jak w ulu. Uczniowie, widząc ten nastrój „Dziadka", rozmawiali miedzy sobą, przechodzili z ławki do ławki, a niektórzy zwijali w małe kulki kawałki papieru i wrzucali je zręcznie do rozwartych kieszeni marynarki „Dziadka", podczas jego spaceru. Gdy kulka wpadała do kieszeni, wywoływało to głośną radość uczniów, czego — rzecz jasna — „Dziadek" nie mógł spostrzec. Tak trwało aż do dzwonka, którego sygnał podrywał cały ten szumiący rój uczniów, przenosząc go z klasy na korytarz lub na dziedziniec szkolny