Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Spoza tej palisady naga pustynia mamiła oczy korowodem atmosferycznych miraży, niosła astmatyczny kaszel wiatru wydmuchującego ze spieczonej gardzieli wydm suchy, ostro zacinający pył. Słońce zawisło nad linią horyzontu kładąc na pustynię długie, polanę purpurą cienie skał i piaskochodów. Astud dobrnął przed koślawy głaz, do połowy zaryty w ziemię, i usiadł wspierając plecy o nagrzany kamień. Jeszcze raz sięgnął oczyma czerwonego kręgu słońca i pomyślał, że dzisiaj nie będzie trzeba czekać długo. Trwał w bezruchu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i tylko wiatr gorącymi palcami przebierał mu w stalowoszarych włosach, jakby chcąc spopielić je do reszty. Błyski fioletu tańczyły na niebie zawojem niespokojnej, roziskrzonej zorzy, festonami dymów osuwały się nisko wsiąkając w piasek pustyni, tworząc z nią jednorodny , przestwór nadciągającej nocy. Astud wiedział, że kiedy tarczę Altaira przesłoni owal planety, a pustynia wessie resztki fioletu — nastanie noc, piękna i groźna. Przez jej arterie pobiegnie puls nie znanego nikomu szeptu i tamci, których jeszcze nazywał ludźmi, wyjdą ze skorup swoich maszyn i będą nasłuchiwać, lecz głos pustyni pozostanie dla nich obcy, nie rozszyfrowany jak język altairskich ludów/które wymarły prędzej, nim pierwotny człowiek skrzesał pierwszą iskrę podobną do gwiazd.
Więc posłuchają i odejdą — takie jest prawo sprawdzone nie tylko tu i nie po raz pierwszy.
A on? Zostaje mu tylko milczeć i czekać, samemu nie wiedząc — na co, chociaż czasami zdawało mu się, że jest bliski poznania, zrozumienia tego świata i zawsze brakowało nieokreślonej pewności wiedzy, przeczuć, zmysłów do przełamania bariery obcości. Już ostatecznie. Przeprowadził przez pustynię dziesiątki wypraw. Ci, którym pomagał, byli z zasady młodzi i pewni siebie. I z każdym rokiem bardziej obcy. Prowadził ich od podbiegunowego Kosmodromu przez piekło żaru do podziemi Kontynentu.
Między tymi punktami odniesienia leżała pustynia jak wygotowane, przed miliardami lat odparowane z resztek wilgoci morze. Karawany, które je przekraczały, niknęły w labiryncie dróg wykutych w miąższu planety — on zostawał u podnóża gór, przed wylotem podziemnych tuneli. Wiele razy czekał daremnie, kiedy indziej wracali w pojedynkę, bredząc już nie o miastach zalegających mrok, lecz o jakiejś planecie imieniem Ziemia. Współczuł im wtedy. Tylko wtedy. Ziemia była dlań niewiadomą zachowującą rangę symbolu, którego urokowi podlegali wszyscy nowi, przybywający z gwiazd.
On sam był przewodnikiem prowadzącym ich przez pustynię. Znał drogi zmierzające do podziemnych miast, chociaż sam nigdy w nich nie był. Nie obchodziło go, czego szukają w wymarłych sztolniach, co znajdują, a co ciągle pozostaje dla nich zagadką. Przybyszy wabiły ślady zaginionych cywilizacji — on żył pustynią. Dla wszystkich była po prostu pustynią, jak na tysiącu innych światów, tymczasem on od pierwszego dnia, kiedy postawił stopę na białym piasku, wypełzając z wraka rozprutej rakiety, w niej upatrywał zagadkę tego świata. Wtedy jeszcze był sam, przez długie lata sam na sam z pustynnym morzem. Pamiętał ze swoich wędrówek burze, kiedy ramiona piaskowych gejzerów spinały ziemię z tężejącym niebem, i spokojne zmierzchy, gdy gwiazdy osiadały na lustrzanej tafli równiny, a z ich lśnień kiełkowały kwiaty ognia wypalającego transportery w zlepki stali sterylnie czystej, bez śladu żywej pleśni. Pamiętał z jądra planety wyrastające widma miast, których jeszcze nie zagarnęła w posiadanie zachłanna ludzka ciekawość, oraz chwile, kiedy błędne ognie ciągami zwodniczych płomyków sprowadzały zagubionych w miejsca, skąd nie było powrotu. Czasami słyszał przelatujący nad wydmami krzyk albo kształtowane prądami wiatrów krople słów nieartykułowanych, podobnych do jęku. Wtedy zaciskał powieki, nabierał w dłonie sypkiego piachu i czuł się wiatrem niosącym ten krzemowy miał nad otchłanią równin, ponad oceanem prężących grzbiety wydm i pod-nalanym purpurą niebem. Czasami lot trwał godziny. Czasami ułamki sekund.
Oko cyklonu zwijało pętlę orbity nad pokrywającym glob martwym oceanem