Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
To dzięki niemu moje oczy ujrzały prawdę, życzenie Boga, żebym nie szukał męczeństwa, lecz pozostał ziemskim biczem Boga i imama, tropiącym nieustannie wrogów islamu i jego wrogów".
„A inni? Dlaczego pozwoliłeś im uciec?"
„Islam nie potrzebuje ani cudzoziemców, ani ich helikopterów. A gdyby Iran ich potrzebował, w Isfaha-nie są tysiące innych".
Hosejn był głęboko przekonany o swej racji, tak samo jak o tym, że ten popierający Szacha i Amerykanów zdrajca, pułkownik, jest w błędzie.
- Pułkowniku, co z dwoma 212? Też je pan złapie? W jaki sposób?
Czangiz podszedł do mapy ściennej. Wiedział, że choć wykiwano ich obu, to on jest komendantem i jeśli mułła zechce, żeby za to wszystko odpowiedział, tak właśnie się stanie. Lecz nie zapominajmy, że to ten właśnie mułła zawarł układ z pułkownikiem Peszadim w nocy, w której nastąpił pierwszy atak na bazę, ten sam, który przyjaźnił się z Amerykaninem Starke'em i z tym maniakiem Zatakim z Abadanu. A czyż ja nie popierałem imama i rewolucji? Czyż nie poddałem bazy żołnierzom Boga?
In sza a Allah. Skoncentruj się na cudzoziemcach. Jeśli złapiesz choć jednego, ten mułła i jego zbiry z Zielonych Opasek nic ci nie będą mogli zrobić.
Na mapie narysowano zwykłe trasy lotnicze z Kowis-su do różnych miejsc roponośnych i platform w zatoce.
- Ten pies, urzędnik, mówił coś o transporcie części do Abu Sal - mruknął Czangiz. - Gdzie ja bym tankował na ich miejscu? - Pokazał palcem grupę platform. - Na jednej z nich, ekscelencjo - dodał z podnieceniem w głosie. - Tam bym tankował.
- Czy na platformach przechowuje się zapasy paliwa?
- Och, tak, na wypadek sytuacji awaryjnych.
- Jak chce pan ich złapać?
- Myśliwce...
NA BRZEGU, W MIEJSCU SPOTKANIA, 14:07.
Dwa 212 stały na wyludnionej, pofalowanej plaży. Padał lekki deszcz. Przygnębieni Fredy Ayre i Lochart siedzieli w otwartych drzwiach jednej z kabin; dwaj
537
mechanicy i Wazari w drugiej, wszyscy zmęczeni po przenoszeniu ciężkich, czterdziestogalonowych bębnów z benzyną i po ręcznym pompowaniu paliwa do baków. Nigdy jeszcze nie zatankowano tak szybko maszyn i nie umocowano tak prędko i mocno tylu części zamiennych w ich wnętrzach. Freddy Ayre przybył tu koło jedenastej trzydzieści, Lochart tuż po dwunastej. Pół godziny tankowania, a potem już tylko oczekiwanie.
- Damy mu jeszcze pół godziny - powiedział Lochart.
- Chryste, zachowujesz się, jakbyśmy mieli nie wiem ile czasu.
- Mówiłem już ze sto razy, że nie ma sensu, byśmy wszyscy tu sterczeli. Zabierz pozostałych, a ja poczekam.
- Gdy zjawi się Mac, możemy wszyscy...
- Cholera jasna, zabieraj mechaników i Wazariego, a ja zostanę. Gdyby Mac tu był i czekał na mnie, zrobiłby to samo. Przestań, na Boga, strugać bohatera i leć.
- Nie. Przykro mi, ale albo razem poczekamy, albo razem wyruszymy.
Lochart wzruszył ramionami, czując się tak ponuro, jak ponury był dzień. Gdy tylko przybył na miejsce, zaczął omawiać prowizoryczny plan NcIvera.
- Freddy, Mac wydostaje się z systemu kontroli Kowissu o jedenastej trzydzieści. Powiedzmy, że od granicy zasięgu systemu leci jeszcze pół godziny, potem jeszcze najwyżej pół na symulację awarii i pozbycie się Kia. To znaczy, że powinien tu być w ciągu godziny; na wszelki wypadek przyjmijmy, że godziny i trzydziestu minut. Założę się, że on się pojawi między pierwszą a pierwszą piętnaście.
Minęła już jednak druga, a Maca jeszcze nie było. Może w ogóle go nie będzie? Coś mogło mu przeszkodzić. Lochart obserwował chmury, szukając odpowiedzi w pogodzie, rozważając różne plany, warianty, możliwości. Puste bębny ułożyli w schludny stos; zostało jeszcze pięć pełnych. Paliwo przywieźli przy okazji ruty-
538
nowych lotów do platform wiertniczych: owinęli beczki w brezent, przysypali piaskiem i rzucili na wierzch trochę wodorostów. Daleko na morzu, na granicy widoczności, piętrzyły się wysokie filary platform.
Lochart przyleciał tu z Kowissu bez kłopotu. Gdy tylko helikopter znalazł się w powietrzu, Wazari prze-czołgał się z kabiny do kokpitu.
- Lepiej zostań w ukryciu, dopóki nie znajdziemy się nad zatoką - powiedział Lochart.
Ale gdy wylądowali, okazało się, że Wazari ma mdłości. Lochart zmienił zdanie i powiedział innym, co zaszło. Teraz Wazari czuł się dobrze i został zaakceptowany; nadal jednak traktowano go trochę podejrzliwie.
W powietrzu unosił się zapach gnijących ryb i wodorostów. Stały wiatr o prędkości około trzydziestu węzłów wprawiał w drżenie śmigła rotorów. Na zaplanowanej trasie do Kuwejtu będzie wiał z przeciwka. Pokrywa ciemnych chmur obniżyła się do sześćdziesięciu metrów. Myśli Locharta zaprzątało jednak co innego: Teheran i Szahrazad. Naraz wydało się mu, że poprzez świst wiatru słyszy silnik odległego helikoptera. Dalej, Mac, modlił się. Dalej, nie zawiedź mnie...
Potem naprawdę usłyszał. Odczekał kilka sekund, żeby się upewnić, i wyskoczył z kabiny. Otworzył lekko usta, by zwiększyć zdolność słyszenia i wyczuwania kierunku. Ayre, wyrwany z zamyślenia, znalazł się obok niego; obaj utkwili wzrok w chmurach, nasłuchiwali. Odgłos silnika narastał, nadchodził z właściwego kierunku. Potem maszyna przeleciała nad nimi i skierowała się nad morze. Lochart zaklął.
- Przegapił!
- Radio? - zapytał Ayre.
- Cholernie niebezpieczne... jeszcze nie... On nadleci drugi raz; jest zbyt dobry, żeby tego nie zrobić.
Znów oczekiwanie. Dźwięk silników zamierał, zamierał, potem się ustalił i wreszcie zaczął narastać. Helikopter nadleciał i znów ich minął, dźwięk konał, ' potem jeszcze jeden nawrót