Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Zadanie dziejowe zostanie dla Norwida dopełnione wtedy tylko, jeżeli
swoboda ludzka zawładnie dziejowym, rzeczywistym ludzkim życiem, ale sama
przez się jest ona rzeczywistością transcendentną, aktem pozaświatowym. Duch
ludzki istnieje dla Norwida poza dziejami, przynajmniej in potentia,
noumenalnie daje się od nich logicznie myślowo przynajmniej uniezależnić.
(Myślowo dla człowieka - a realiter może dla Boga: - to jest może całkiem
demoniczny, ekstatyczny pierwiastek wiary Norwida: Bóg mój odnajdzie mię poza
narodem, bez narodu, takim, jakim byłbym w narodzie aż do szczytu wyzwolonym;
zbawienie indywidualne - to historia zastąpiona przez cud). Jednocześnie zaś
czuje on, czuje całą tą krwawą pustką, jaką nosi w sercu, - że nie tylko
dzieje potrzebują ducha, ale że i jemu są one koniecznie potrzebne. Dlatego
właśnie tak trudnym do uchwycenia jest ten odcień, że transcendentalizm
Norwida nie występuje prawie samoistnie, przeciwnie kładzie on nacisk na to,
że wyzwolenie, odkupienie człowieka dokonane ma być w świecie dziejów. Nie
jest to jednak immanencja zasadnicza jako stanowisko, lecz raczej rozszerzenie
transcendentalizmu na świat cały. Ważnym jest, że wiara Norwida w historyczną
przyszłość ma pozahistoryczne źródło, że nie wypływa ona z jego stosunku do
rzeczywistej, otaczającej ją historii, lecz jest wynikiem stosunku jego do
Boga, jest stanem duszy, niezależnym od rzeczywistości dziejowej, jej
doświadczeń. I niewątpliwie o to właśnie chodziło. Wiara Norwida musiała mu
dać punkt oparcia przeciwko "mamiącemu światu". Trzeba było mieć ponad
historią punkt oparcia dla dążącej do odrodzenia narodu - swobody ducha:
trzeba było wypracować punkt widzenia, pozwalający uznać istniejącą - mimo
zagłady politycznej narodu, - rzeczywistość dziejową za nieistotną, pozorną:
znaleźć punkt oparcia dla nowej, wyższej rzeczywistości, z którą byłoby
zrośnięte odrodzenie Polski.
Cała tragedia i wielkość myśli emigracyjnej były w tym: musieli ci wygnańcy,
oderwani od rzeczywistego życia w kraju z własnego ducha wydobyć założenia,
pozwalające wbrew otaczającej ich rzeczywistości mieszczańskiej Europy -
wierzyć w to, że byt narodu nie został utracony, że zaprzeczony przez
powierzchowne prawa życia jednej epoki, posiada on podstawy swe w samej
istocie człowieka, w samym jego dziejowym, ziemskim przeznaczeniu. Ludzie ci
mieli za jedyną rzeczywistość duszę własną i musiała dla nich Polska stać się
momentem niezbędnym życia ducha, zadaniem, bez którego dopełnienia życie
świata, wszechświatowego, wszechludzkiego ducha nie wypełni swoich
przeznaczeń. Musieli oni ugruntować Polskę w jedynie dostępnym im świecie
ideologicznym, w świecie kulturalnych treści: musiała ona wypływać jako
wniosek z założonego głębiej, niż dzieje, sylogizmu. "Uczucia moje - pisze
Norwid - jeden Bóg może zniszczyć, - a położyłem w nim nadzieję". Sama istota
Boga musiałaby się zmienić, on sam musiałby sobie zaprzeczyć, aby zachwiana
była wiara poety. Podstawy jej wsparte są o te dwa ponaddziejowe, pozadziejowe
bieguny: - człowieka wiecznego - Boga. Przebywa wiara ta w życie narodu w
świecie ponadrzeczywistym, świecie absolutu. Jest to ścisłe. Ale treść tej
wspartej o absolut wiary, tego ponaddziejowego przekonania jest w istocie
swojej historyczna. Absolut Norwida - to diamentowa podstawa, na której wznosi
się jego Jeruzalem: - życie narodu, pojęte jako niezatracalna całość, jako
żywy i pełny kształt prawdy. I rzeczą pewną, że istotną jest tu treść, a nie
duchowa forma, że formę tę treść wypracowała z siebie, aby zyskać bezwzględną
odporność, moc niezłomną bezwzględnego trwania - wbrew naporowi urągających
wierze, lub - rzecz straszniejsza - niewspóiwymiernych z nią, ignorujących ją
codziennych zdarzeń. Tu jest paradoksalne, tragiczne zaostrzenie antagonizmu:
tym, co zachowuje w duszy Norwida taką abstrakcyjną, niezmienną stałość, jest
ens realissimum, istnienie najbardziej konkretne - naród. Żyje on jednak z
geometrycznym aksjomatem, jak z pozażyciową kontemplacją - z obrazem,
najsilniej działającym na nasze życie osobiste, najbardziej natężającym
wszystkie nasze aspiracje czynne. Całe to wytężenie ku życiu - skamienieć ma,
stać się bazaltową kolumną, - dźwigającą niezmienną, nie wymagającą już czynu
dla umocnienia samej siebie w swym przeświadczeniu - wiarę. Stężało ono, to
całe natężenie czynnego ducha, w tę kolumnę, o której mówi Norwid, "że na
lazurowym utwierdzeniu stoi". Jego stanowisko wobec życia, jego tragiczna
sytuacja określają się najzupełniej w tym wyrażeniu: "prawdę stawiał on na
swoim grobie". Na swoim grobie. Był on już więc dla niej niepotrzebny:
istniała ona wieczna i niezmienna, chociaż on sam nie władał nawet ziarenkiem
piasku. Byt narodowy - utwierdzony był ponad osobistą niemocą. Był niezależnie
od jednostkowych losów - cząstką tych gwiazd spokojów, w które zatapiał się
duszą, wrastał poeta.
Wspomnieliśmy już gdzie indziej, że niesłusznym jest oznaczanie stanowiska
Norwida jako panteizmu. Mamy tu do czynienia znów z tym samym, nad wyraz
subtelnym i niezmiernie ważnym rysem. Historyczny Bóg dla Norwida musi być
określoną, zamkniętą w sobie wartością, - niezależnie od przetworzeń świata i
ludzkości. Musi być taka niezależna od świata, wyższa, niż świat, milcząca
ostoja, - aby mógł na niej poeta oprzeć swoją wiarę