Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Znajdowała się na placu i ujrzała przed
sobą giełdę.
Zapadał zmierzch, mgliste niebo zimowe słało za gmachem jakby dymy pożarne,
ciemnoczerwoną
łunę powstałą, rzekłbyś, z płomieni i oparów zdobytego szturmem miasta. I na tym
tle szara,
posępna giełda rysowała się ponuro, spowita jakby melancholią katastrofy, która
przed miesiącem
wyludniła ją, upodabniając do spustoszonej klęską głodu hali targowej, gdzie
hula wiatr. Była to
jedna z owych nieuniknionych, periodycznych epidemii, które co dziesięć,
piętnaście lat
wymiatają rynek, jeden z owych feralnych piątków siejących wokół zniszczenia. I
trzeba długich
lat, aby zaufanie odrodziło się na nowo, by wielkie domy bankowe powstały z ruin,
aż do dnia,
kiedy rozbudzona powoli namiętność gry, roznieciwszy znowu płomień hazardu,
sprowadzi nowy
kryzys i wtrąci wszystko w otchłań nowej katastrofy. Tym razem jednak, poza
rdzawą łuną,
snującą się na widnokręgu, w odległym, niespokojnym pomruku miasta dawało się
słyszeć jakby
jakieś potężne, głuche trzeszczenie, zwiastujące bliski koniec obecnego świata.
XII
Śledztwo postępowało tak powoli, że siedem miesięcy upłynęło od aresztowania
Saccarda
i Hamelina, a sprawy nie można było wnieść na wokandę. Była połowa września i
tego
poniedziałku pani Karolina, która dwa razy tygodniowo odwiedzała brata w
więzieniu, wybierała
się koło trzeciej do Conciergerie. Nie wymieniała nigdy nazwiska Saccarda,
często w stanowczy
sposób odmawiała jego usilnym prośbom o odwiedziny. Od czasu gdy zacięła się w
swoim
pragnieniu sprawiedliwości, przestał dla niej istnieć. Nie traciła natomiast
nadziei ocalenia brata,
w dni wizyt u niego była wesoła i szczęśliwa, że może powiadomić go o wynikach
swoich starań
i przynieść mu duży bukiet ulubionych kwiatów.
Tego ranka przygotowywała więc wiązankę czerwonych goździków,.gdy stara Zofia,
służąca
księżnej d’Orviedo, przyszła powiedzieć jej, że pani pragnie natychmiast z nią
porozmawiać. Pani
Karolina zdziwiona, nieco zaniepokojona, pośpieszyła na górę. Nie widziała
księżnej od kilku
miesięcy, gdyż w chwili krachu Banku Powszechnego złożyła rezygnację ze
stanowiska sekretarki
w Domu Pracy. Teraz od czasu do czasu udawała się na bulwar Bineau po to tylko,
by odwiedzić
Wiktora, którego – jak się wydawało – surowa dyscyplina zdołała wreszcie
ujarzmić; nadal jednak
spoglądał spode łba, wykrzywiając grymasem złośliwego okrucieństwa swoją twarz o
lewym
policzku dużo wydatniejszym od prawego. Od razu domyśliła się, że księżna wzywa
ją z powodu
Wiktora.
Księżna d’Orviedo była wreszcie zrujnowana. W niespełna dziesięć lat zwróciła
biedakom
cały spadek odziedziczony po księciu, owe trzysta milionów wydartych z kieszeni
łatwowiernych
akcjonariuszy. Jeżeli na początku trzeba jej było aż pięciu lat, by wydać na
szaleńcze fundacje
dobroczynne pierwsze sto milionów, to w przeciągu czterech i pół roku udało jej
się zaprzepaścić
pozostałe dwieście milionów na zakłady urządzone z jeszcze bardziej niezwykłym
przepychem.
Obok Domu Pracy, żłobka pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, ochronki pod
wezwaniem
Świętego Józefa, przytułku w Châtillon i szpitala pod wezwaniem Świętego
Marcelego, powstała
jeszcze wzorowa farma w pobliżu Evreux, dwa domy wypoczynkowe nad kanałem La
Manche dla
dzieci powracających do zdrowia, jeszcze jeden przytułek dla starców w Nicei,
szpitale, osiedla
robotnicze, biblioteki i szkoły, rozrzucone po całej Francji, nie mówiąc
oczywiście o ogromnych
dotacjach na już istniejące fundacje. Wciąż ją ożywiało to samo pragnienie iście
królewskiej
restytucji: nie kawałek chleba, rzucony z litości czy strachu, chciała ofiarować
nędzarzom, lecz
pragnęła dać radość życia, zbytek, wszystko, co dobre i piękne, maluczkim,
którzy nic nie mają,
słabym, których silni okradli z należnej im cząstki radości; słowem, otwierała
szeroko pałace
bogaczy przed bezdomnymi żebrakami, aby i oni mogli spać w jedwabiach i jeść na
złotych
naczyniach. Przez dziesięć lat padał nieprzerwanie deszcz milionów: marmurowe
refektarze,
sypialnie w jasnych, wesołych barwach, monumentalne jak Louvre pałace, ogrody
pełne rzadkich
roślin, dziesięć lat wspaniałych robót wśród niewiarygodnego wprost
marnotrawstwa i kradzieży
ze strony przedsiębiorców i architektów; i wreszcie księżna zaznała wielkiego
szczęścia: ręce jej
były czyste” nie pozostało w nich ani centyma