Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
..
Briksja oswobodziła się wreszcie spod pętających ją jeszcze przed chwilą spojrzeń. Opuściła wzrok na obie dłonie i trzymane w nich, niby na szalkach wagi, przedmioty.
Puzderko było otwarte! W środku leżał wciśnięty między ścianki owalny kamień; na jego powierzchni pulsowało słabe światło. Było szare jak smużka cienia - gdyby cień i światło mogły być jednością. Kwiat również się otworzył, najszerzej jak tylko mógł; światło, którym promieniał, nie było czysto białe jak zawsze dotąd, ale jarzyło się zielenią, łagodną i kojącą dla oczu.
- Otóż i Przekleństwo - rzekła przeciągając słowa. - Dlaczego jesteś jego sprawcą, Eldorze... szczerze, dlaczego?
Miał srogi, zawzięty wyraz twarzy.
- Bo muszę załatwić porachunki z moim wrogiem.
- Nie - Briksja pokręciła głową. - Nie jest tak, że musisz, tylko to właśnie wolisz! Czy nie mam racji? A dlaczego on jest twoim wrogiem?
Surowa mina stała się jeszcze bardziej nieprzyjemna.
- Dlaczego? Bo... bo... - wreszcie ucichł i Briksja zobaczyła, że przygryzł dolną wargę.
- Czyżbyś już nie potrafił sobie przypomnieć? - spytała, gdy on ciągle nie znajdował słów.
Popatrzył na nią groźnie spod ściągniętych brwi, ale nie odpowiedział. Zwróciła się do Zarsthora.
- Czemu znienawidził cię do tego stopnia, że aż musiał uczynić taką złą rzecz?
- Ja... ja...
- Ty także nie pamiętasz. - Tym razem nie było to pytanie. - Ale jeśli nie wiecie już, dlaczego jesteście wrogami, jakie ma właściwie znaczenie, w czyich to rękach znajduje się Przekleństwo? Przestało być wam potrzebne, czy nie taka jest prawda?
- Jestem Eldor. Przekleństwo należy do mnie i wykorzystam je tak, jak będę uważał za słuszne!
- Jestem Zarsthor, i Przekleństwo ściągnęło na mnie to... - wyciągnął wymownym gestem ręce i zaciskając dłonie w pięści pokazał na rozpościerającą się wokół nagą ziemię.
- Jestem Briksja - rzekła dziewczyna - ale wypowiadam się w imieniu czegoś, co we mnie zamieszkało; a ów gość mówi: Niech się stanie tak oto!
Uniosła kwiat powyżej puzderka sprawiając, że blade zielonkawe światło padło na szary kamień.
- Mocy zniszczenia i ty, mocy rozwoju i życia. Przekonajmy się teraz, która z was jest górą - choćby tutaj!
Szara smużka na kamieniu znieruchomiała. Pokryła powierzchnię niczym sztywna skorupka. Powłoka ta, wciąż skąpana w świetle, nagle pękła i rozpadła się odsłaniając nowy blask. Tymczasem kwiat z wolna przygasał, a jego płatki zbliżyły się do siebie i zaczęły więdnąć. Briksja chciała odsunąć go poza zasięg niszczycielskiego działania kamienia, ale jej dłoń nie okazała posłuszeństwa. Kwiat coraz bardziej usychał, a kamień jarzył się i pulsował światłem. Śmiertelna szarość - barwa tej ziemi-pułapki - ustąpiła. Teraz w jądrze kamienia tkwił zielony ognik, ziarno gotowe może rozbić ochronny pancerz i zapoczątkować nowe życie.
Wszystko, co zostało z kwiatu, to kupka suszu, kruchy szkielecik roślinki. Po chwili nie było już nawet tego. Dłoń została pusta. Ale spoczywające w drugiej ręce puzderko również rozpadało się, przestawało osłaniać kamień. Stopniowo kruszyło się w proch.
Kamień tracił ciepło. Jeśli zatrzymała się w nim jeszcze jakakolwiek energia, tkwiła głębiej niż Moc w kwiecie. Jego piękno przejęło Briksję grozą. Podniosła wzrok i popatrzyła na Eldora, a potem przeniosła spojrzenie na jego krewniaka.
Wyciągnęła dłoń z kamieniem ku Eldorowi.
- Pragniesz go teraz? Przypuszczam, że to już nie to samo, co swego czasu było twoim dziełem, ale może chciałbyś?
Twarz wygładziła mu się, z czoła zniknął mars i wiele surowo wyglądających bruzd, które postarzały go i szpeciły. Nadal biły z jego oblicza dostojeństwo i siła władzy, ale w ślad za nimi - również poczucie wolności. Zaświeciły mu się oczy, jednak pośpiesznie cofnął rękę, kiedy Briksja zbliżyła się doń z kamieniem.
- Nie nasyca już go żadna przyznana mi Moc. Nie mam prawa domagać się dłużej jego zwrotu.
- A ty? - Briksja podsunęła teraz kamień Zarsthorowi.
Pochłaniał go wzrokiem i nie odrywając oczu odparł:
- Miał być moim Przekleństwem, ale nie, to nie to. Zielona magia oznacza życie, nie śmierć. Mimo że za sprawą tego, czym niegdyś ten przedmiot był, dotknęła mnie śmierć, nie mogę go zniszczyć, jak uczyniłbym to z Przekleństwem, rozpuszczając po świecie całe zamknięte w nim zło. Jest twój, pani. Czyń z nim, co chcesz. Bowiem...- podniósł głowę i rozejrzał się; twarz miał spokojną, zdradzającą ogromne zmęczenie. - Zbroja, która krępowała nas w świecie, jaki sobie stworzyliśmy, popękała. Czas na odpoczynek.
Obaj odwrócili się od Briksji. Ruszyli razem, ramię przy ramieniu. Tak, jakby od lat byli towarzyszami broni, a nie śmiertelnymi wrogami, pomaszerowali im tylko widomą drogą, prosto we mgłę.
Briksja trzymała kamień w łódce złożonych dłoni. Rozejrzała się dokoła, jakby przebudzona z jakiegoś zajmującego snu